środa, 1 marca 2017

Kusaki, a właściwie prawie kłusaki

Faceci to jednak są z Marsa... Przed wyjściem na drugą część Kusaków mówię do Tomka, że zastanawiam się czy nie iść z Darkiem, bo on ma dla mnie zawsze jakiegoś batonika, a ten zamiast lecieć w te pędy do sklepu, mówi, żebym sobie szła z Darkiem. No, ludzie! Ale najwyraźniej chciał się mnie pozbyć, bo na starcie wepchnął mnie Maćkowi (Darka  nie było pod ręką) i poszedł sam. Przynajmniej nominalnie sam, bo jak tam było, to nie wiem.
Pójście z Maćkiem wymagało ode mnie sprężenia szarych komórek, bo za Tomkiem lezę jak ostatnia ciemnota, ale z nowym partnerem nie uchodziło i jakoś wykazać się trzeba było. Wzięliśmy mapy i poszli pod latarnię, co w zasadzie jest inockim rytuałem przy wieczornych miejskich imprezach. Praktycznie jedyną konkluzją było stwierdzenie, że skoro mapę robiła Ania, to musi być do przejścia, bo ona trudnych nie robi. Za to w żaden sposób nie wiedzieliśmy jak przejść i co się z czym łączy. Zebraliśmy pierwszy punkt leżący tuż przy starcie i żeby głupio nie stać, poszliśmy przed siebie w nadziei, że nazwy ulic coś nam podpowiedzą, bo litościwie mapa była z nazwami. Strategia okazała się słuszna, bo przy Witebskiej zebraliśmy dziewiątkę. Potem metodą marszu na inny bok trójkąta niż ten z którego przyszliśmy, znaleźliśmy się na Smoleńskiej. Na jednym z wycinków, owszem, była Smoleńska, ale jakoś zabudowa wyglądała całkowicie inaczej niż w terenie. Przeszliśmy ulicę kilkakrotnie od krańca do krańca (jak nam się wtedy wydawało) i wciąż zamiast prostego odcinka mieliśmy pięcioblokowy zawijas. Napotkani mieszkańcy na pytanie o ulicę Poleską, która widniała na mapie w pobliżu, bezradnie rozkładali ręce. W pewnym momencie przyuważyłam, że na jednym z drzew wisi lampion i ludzie go biorą. Dopiero Maćka olśniło, że wcale nie jesteśmy na wycinku z PK 7 i 8, tylko przy PK 13. Uff, a wydawało się, że na zawsze zostaniemy na Smoleńskiej.
Z trzynastki przez krzaki, obok rury, przy parkingach, bocznymi dróżkami i nie wiem jakim cudem przedarliśmy się na Pratulińską. Tutaj błysnęłam intelektem i połączyłam rozcięty na dwa wycinki kościół w całość, co pozwoliło nam zlokalizować jedenastkę i dwunastkę. Kto z nas i jak wymyślił jedynkę - nie pamiętam, ale co do czternastki nie miałam wątpliwości. To znaczy miałam, już na miejscu, bo lampion wisiał na złym brzegu bloku, ale już nie chcieliśmy robić Ani przykrości i wpisywać bepeka, więc wzięliśmy co było.
Po zebraniu czternastki znaleźliśmy się zasadniczo w okolicy mety i ze schematu  trasy wynikało, że zrobiliśmy małe kółeczko, a żeby zebrać resztę musimy zrobić duże kółko okrążające to, co już przeszliśmy. Trochę niefajnie. Koło startu/mety usiłowaliśmy iść prawie kanałami, a przynajmniej schowani za krzakami żeby nie dostarczać radości organizatorom, bo zagubiony zawodnik, to wymarzony zawodnik:-)
Przeszliśmy więc ponownie przez wycinek z dziewiątką i szóstką i jak przedtem z Witebskiej skręciliśmy w lewo, tak teraz dla odmiany w prawo. I znów byliśmy na Smoleńskiej, ale tym razem na jej prostym odcinku, przy którym był PK 7, a kawałek dalej ósemka. Na Oszmiańskiej Maćkowi pomyliły się kierunki i zamiast w stronę Świętego Wincentego, ruszyliśmy dokładnie w przeciwną. Maciek prowadził z taką pewnością, że nawet nie popatrzyłam w mapę gdzie idziemy. Zresztą do tej pory dobrze kombinował, to co miałam mu nie ufać. Poza tym  w drodze na zawody pożarłam chałwę (wymusiłam na Tomku) i miałam trochę kalorii do spalenia, więc nie marudziłam na nadkładanie drogi. W końcu zebraliśmy szesnastkę i bezsensownie wpakowaliśmy się w ulicę Biruty prowadzącą donikąd. A nam trzeba było za tory. Nie było zmiłuj, trzeba było wrócić na większą drogę i  przejść przez tory jak cywilizowani ludzie. Za torami bez problemu zgarnęliśmy dwójkę i trójkę, chociaż za mną od jakiegoś czasu chodziła czwórka i piątka i co wycinek miałam nadzieję, że to już. Były po dwójce i trójce i z tej radości, że są, wsmarowałam w kartę stowarzysza, bo tak ucieszył mnie pierwszy napotkany lampion. Maciek na szczęście wykazał się czujnością i dokładniej spenetrował teren. Musieliśmy zrobić przebitkę.
Ponieważ zostały nam już tylko dwa wycinki, dopasowanie ich nie stanowiło problemu i po chwili mieliśmy komplet punktów i parę kilometrów do mety. Ponieważ raz przechodziliśmy przez tory, chciałam przejść z powrotem na drugą stronę, ale Maciek z kamienną pewnością stwierdził, że to nie te tory i poprowadził mniej więcej w kierunku skąd przyszliśmy. Coś mnie tknęło żeby zobaczyć jak na schemacie wygląda miejsce naszego pobytu w stosunku do mety i stron świata i ... okazało się, że idziemy nawet w dobrym kierunku, tylko zwrot mamy nie ten co trzeba. Zawróciliśmy (a trochę już uszliśmy). Pi razy drzwi wiedziałam jak w stosunku do Radzymińskiej umiejscowiona jest meta, ale jak tam dotrzeć przez te wszystkie zagrodzenia związane z budową metra, to już nie. Szliśmy na czuja. Ja po wejściu między bloki od razu pogubiłam się co do kierunku dalszego marszu, ale Maciek po chwili zaczął rozpoznawać miejsca, w których byliśmy za pierwszą rundką i jakoś doprowadził nas do celu. Jeszcze po drodze obliczył przybliżoną odległość z PK 3 do PK 15, czyli zadanie. Nawet mu wyszła zbliżona liczba do przeczuwanej przeze mnie, choć jak się okazało i tak zbyt duża.


Chodzenie z Maćkiem jest wyczerpujące. Sadzi wielkie kroki i na każdy jego krok przypadają moje dwa. Teraz już wiem dlaczego Jola od jakiegoś czasu przestała się pokazywać na imprezach - Maciek zachodził ją na śmierć. Dodatkowo przy każdym przekraczaniu jezdni moje nerwy wystawiane były na wielką próbę, bo Maciek programowo nie uznaje przyjętej powszechnie kolorystyki świateł i przechodzi wyłącznie na czerwonym albo przynajmniej w pewnej odległości od pasów. A może on jest daltonistą?
Jak przyszliśmy (sporo po czasie), Tomka jeszcze nie było. Okazało się, że zrobił jeszcze więcej kilometrów niż my i jeszcze mniej optymalnie. A myślałam, że bardziej już się nie da:-)

3 komentarze:

  1. Co do batonika to protestuję! Oficjalnie!. Od razu oferowałem nawet dwa, tylko ich nie chciałaś! Ale bohatersko chałwę nabyłem (a nie żebyś ja wymuszała).

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie batoniki jak oferowałeś, to da się zjeść dopiero po pięćdziesiątym kilometrze, jak człowiekowi jest wszystko jedno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tomku - jak widać kobieta wymagającą jest :)
      Choć najlepsze batoniki to kabanosy :)

      Renato - czemu "uśmierciłaś" Jolę? Podobno tylko chora... ;)

      Usuń