czwartek, 16 marca 2017

Warszawa Nocą - pot i krew

Zasadniczo można ogłosić już pełnowymiarową wiosnę. Zarzekałam się, że zimą nie biegam, a skoro wczoraj wystartowałam w Warszawie Nocą, to widomy znak nowej pory roku. Co prawda jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale już jedna Renata - owszem.
Całą zimę spędziłam na kanapie pogryzając czekoladę lub inne tuczące rzeczy, a kilkukrotne wybryki w postaci krótkich MnO właściwie można pominąć. Jak powszechnie wiadomo jest to niezawodny sposób na zbudowanie formy i właśnie miałam się o tym dogłębnie przekonać.
Ponieważ w tej edycji zawodów przepadły mi trzy starty (a wszystkie opłacone), to żeby mi się skalkulowało nie mogłam się przepisać do niższej kategorii, a właściwie powinnam wręcz pobiec w profesjonalistach. Na szczęście trasy były dość długie i zuchwali mieli ponad cztery kilometry. Zresztą długość zawsze można sobie samemu wyregulować.
Mapa była wielkości obrusu na stół i już to utrudniało mi poruszanie się, bo jak trzymałam tę płachtę przed oczami, to nic więcej nie widziałam, a jak nie trzymałam, to nie wiedziałam gdzie biec. Ponieważ start był masowy, wiedziałam przynajmniej jak ruszyć, bo założyłam, że PK 1 wszyscy mamy wspólny, a dopiero potem zaczyna się wariantowość.  W międzyczasie nawet udało mi się znaleźć na mapie start i stwierdziłam, że nawigacyjnie będzie raczej dobrze, bo teren mały i konstrukcyjnie przyjazny. W związku z tym już tak nie pędziłam za innymi na złamanie karku, tylko potruchtałam swoim tempem. Tylko dwóm osobom nie udało się mnie wyprzedzić. Za to do PK 2 (na drugim rogu budynku) już chyba dotarłam ostatnia. Kolejny punkt był poczwórny, co dla niektórych jest ułatwieniem, bo już wiedzą gdzie go szukać, ale przecież nie dla mnie. Nawet za czwartym pobytem musiałam dobrze się rozglądać.
Póki biegaliśmy po centralnej części kampusu, jeszcze spotykałam innych biegaczy, ale gdy nadeszła pora na te bardzie poboczne części, okazało się, że biegam zupełnie sama. Szczególnie w drugiej części trasy zaczęło mnie to niepokoić, bo z mapy wynikało, że wcale się nie zgubiłam, a niemożliwe przecież żeby zgubiło się pozostałe kilkadziesiąt osób! W limicie czasu wciąż się mieściłam, bo lampionów jeszcze nie zbierali, więc gdzie cała reszta??? Ale nic to. Skupiłam się na mapie i cały czas truchtając zbierałam kolejne punkciki. Nawigacyjnie było prosto, łatwo i przyjemnie i nawet już przestałam sprawdzać kody, bo nijak nie dawało się wziąć niewłaściwego. Lekki problem miałam ze znalezieniem mety. To znaczy wiedziałam, że jest przed wejściem do budynku, gdzie była baza zawodów, ale przed budynkiem kręcili się ludzie i zasłaniali widok. Okazało się, że część tych ludzi to mój komitet powitalny i fotoreporterzy w postaci Tomka, Barbary, Ani i nie wiem kogo tam jeszcze. A w bazie znaleźli się też wszyscy zagubieni biegacze, co to ich na trasie nie było. Jakoś im się tak szybciej pobiegło niż mi i kiedy ja zaliczałam drugą część trasy, oni już wypoczywali.

Kiedy już nacieszyłam się szczęśliwym powrotem na metę, wreszcie zwróciłam uwagę na Tomka i co zobaczyłam? Stał ociekający krwią, z wyłupanym (prawie) okiem - istna ofiara napadu. Okazało się, że tak zaciekle walczył o zwycięstwo - aż do krwi. Jego przeciwnikiem był krzak, który rzucił się na niego i siekł gałęziami po twarzy nie chcąc przepuścić dalej.
Nie czekając na część oficjalną zakończenia imprezy pognaliśmy do autka, bo Tomek był mało wyjściowy wizualnie, a ja marzyłam tylko o kąpieli, kolacji i łóżku. Wsiadamy, a tu chała - auto stoi na feldze i jechać się nie da. Jako porządni i przewidujący kierowcy, w bagażniku mieliśmy oczywiście koło zapasowe, tylko zapomnieliśmy wziąć do niego powietrze. Nie pozostało nic innego jak dzwonić do szwagra z prośba o przywiezienie z domu kolejnego koła. Dobrze, że na strychu mieliśmy ich cztery. W domu byliśmy tak późno, że nie wiem, czy szybciej nie byłoby przybiec ....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz