niedziela, 5 marca 2017

Nocna "przygoda życia"

Dopiero niedawno były Mistrzostwa w Nocnych MnO w Krakowie, a tu już po niecałych czterech miesiącach kolejne, tym razem w Łętowni. Ponieważ pierwsze etapy miały być już z piątku na sobotę, wypadało przyjechać odpowiednio wcześnie. Ja tam prawie od południa byłam silna, zwarta i gotowa, ale Tomek opóźniał, bo go praca dopadła. W końcu wyjechaliśmy sporo po planowanym czasie, ale dzięki temu tuż za Warszawą spotkaliśmy Prezesostwo z Pawłem i dalej jechaliśmy zderzak w zderzak (ale bez zderzeń).
Zgodnie z planem, autobus mający nas wywieźć na start miał wyjechać z bazy o dwudziestej i dojeżdżaliśmy tak prawie na styk. Tymczasem okazało się, że nigdzie nas nie wywożą, bo zmienił się teren zawodów i wychodzimy z bazy. W poprzedniej lokalizacji jakieś ważne ptaszysko przejęło teren przez zasiedzenie (a raczej zagniazdowanie) i leśniczy pod wpływem ekologów pogonił ludzi z lasu. Trzy dni przed zawodami! Nam akurat to spasowało, bo dzięki temu teraz mieliśmy chwilę czasu żeby się rozpakować i nawet odpocząć, ale co musieli przeżyć organizatorzy na taką wiadomość, to nie chciałabym przekonać się na własnej skórze.
Tak więc o dwudziestej zamiast wyjazdu odbyło się nieoficjalne otwarcie imprezy ze wszystkimi komunikatami i objaśnieniami co i jak. My z Darkiem mieliśmy trzydziestą drugą minutę startową. Kiedy nadszedł czas, zameldowaliśmy się przy zegarze startowym, a tam żadnych map tylko informacja, w którym kierunku i jak daleko mamy iść po nie. No to poszliśmy, bo cóż było robić. Zresztą noc była taka przyjemna na romantyczny spacer przy świetle księżyca. Mniej romantycznie zrobiło się kiedy już dostaliśmy nasze mapy i trzeba było masę wycinków złożyć w całość, do tego bez użycia nożyczek. Ja byłam skłonna dopasować wszystko na starcie, choćby z użyciem kalki, ale Darek poganiał żeby iść, bo w terenie zobaczymy gdzie co jest. Na początek zebraliśmy PK 3, co to na zachętę postawili go blisko startu, a potem wyskalowaliśmy mapę. Jak już wyskalowaliśmy, to zauważyłam na mapie taki pięciocentymetrowy odcinek z napisem 500 m :-)
Weszliśmy na pierwszy wycinek. Ponieważ byłam stuprocentowo pewna, że to ten z PK 13, nie pozwoliłam Darkowi dziamgać i szukać dziury w całym i faktycznie po chwili trzynastka była nasza. Dalej ruszyliśmy na północ, nie bardzo wiedząc po jaki punkt. Żadne z naszej czwórki (bo dołączyły do nas Krysia i Stasia) nie miało sensownego pomysłu. Kiedy natknęliśmy się na lampion na ambonie Darek wymyślił, że to będzie szóstka, chociaż szóstka miała być na zakręcie. Z najwyższą niechęcią wbiłam na kartę, bo ja zgodna istota jestem (co mi nie zawsze na dobre wychodzi). Dalej poszliśmy drogą gdzie znikała część zawodników, bo nigdy nie zawadzi sprawdzić czego tam szukają. Droga powoli zamieniała się w grzęzawisko, a w końcu zaniknęła. Można było przedzierać się przez nieprzebieżny las, ale po co? Zawróciliśmy.
Duch w narodzie podupadł. Postanowiłam sobie jednak, że nie złamią mnie żadne przeciwności i nawet jeśli się zgubimy, to potraktuję to jako przygodę życia. Ponieważ nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie konkretnie jesteśmy (bo tak mniej więcej, to Darek owszem wiedział) postanowiliśmy iść na wycinki położone bardziej na północ i tam coś dopasowywać. Darek wymyślił czwórkę i czwórka faktycznie stała w przewidzianym miejscu. Jedynki byłam pewna i znowu nie dałam się zbałamucić, dwunastkę dla odmiany zlokalizował Darek. Kiedy w drodze na dwunastkę zobaczyłam rów, byłam przekonana, że gdzieś tam dalej musi być dziewiątka. Ponieważ energia mnie rozpierała (ta przygoda życia), pogoniłam to coraz mniej ruchliwe i coraz bardziej zblazowane towarzystwo na rowy i dopadliśmy dziewiątki. Po dziewiątce nas zastopowało i w końcu olewając jeden z trójkątów zeszliśmy do wycinków w dolnym rzędzie. Dwójkę i jedenastkę zebraliśmy bezproblemowo, a z jedenastki wyznaczyłam azymut na PK X (co to go trzeba było sobie wyznaczyć samemu) i poooooszłam, a reszta za mną. Daleko nie uszliśmy, bo drogę zagrodził rów z wodą. Taki konkretny. I gdzie się nie ruszyliśmy to kolejny rów, zazębiający się rów, prostopadły rów, odchodzący rów. Jednym słowem - rowy osaczyły nas ze wszystkich stron. Ostatkiem sił i zdrowego rozsądku
wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje, czyli do PK 11. Postanowiliśmy odpuścić i wracać na metę. Darek wykoncypował co prawda gdzie będzie dziesiątka, ale żeby ją dopaść  nie narażając się na kontakty z krwiożerczymi rowami, trzeba było obejść dookoła zagrodzony teren i nie do końca było wiadomo ile tych hektarów tam jest zagrodzonych. Ale, jak już mówiłam, energia mnie rozpierała (co zresztą w moim przypadku jest dziwne, a wręcz jakieś chorobliwe) i w końcu poszliśmy. I bardzo dobrze, bo wpadł nam kolejny punkcik. Na tym jednak postanowiliśmy zakończyć przygodę życia, bo i tak szanse na znalezienie czegokolwiek więcej szacowaliśmy na zero procent, a przed nami przecież był kolejny etap, na który trzeba było trochę sił zachować.
Nie da się ukryć, że mogło nam pójść trochę lepiej i uroczyście oświadczam, że następnym razem będę się upierać przy użyciu kalki, jeśli nie będzie wolno ciąć mapy. Howgh!

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz