niedziela, 19 marca 2017

RDS, czyli jak wykończyć Anie

Pamiętam, że jakoś tak po pierwszym w życiu InO (konkretnie Nocnych Manewrach Stowarzyszy) zacząłem szukać w sieci kolejnych imprez na orientację. Był marzec i trafiłem na coś o fajnej nazwie Rajd Dolnego Sanu. Jako, że San kojarzy mi się Bieszczadami, to nazwa przyciągnęła. A jak przeczytałem jakieś relacje mówiące o 50 km i 100 km (takie niewyobrażalne dystanse) to aż Moją Drugą Połowę próbowałem namówić. Oczywiście bez rezultatu, a sam siebie na takim dystansie to zupełnie nie widziałem. Tak było do czasu, bo w zeszłym roku wyszła jakoś tak pierwsza pięćdziesiątka i przekonałem się, że taki dystans jest do pokonania.
W tym roku z tym RDS-em to wyszło całkiem ciekawie – Pani Prezes nie była zdecydowana na wyjazd (stąd nasz udział w Złocie dla Zuchwałych) ale Ania M. postawiła mnie przed faktem dokonanym zapisując siebie i drugą Anię na 50-tkę i ustalając, że dowiozę je do Łętowni. Wcześniej obiecałem Dzidkowi, że jeśli bym jechał to go także zabiorę. Tak że nagle zrobiło się 4 osoby. Samemu boję się startować, bo wiadomo pobiegnę „ile fabryka dała” i trzeba będzie mnie znosić z połowy trasy. Ale udało się przekabacić Panią Prezes i całą piątką, upchani niczym sardynki, wyruszyliśmy w piątkowe popołudnie do Łętowni.
W czasie drogi  wyszło na jaw, że Ania N. dała się namówić na RDS, bo podobnie jak ja, kojarzyła go z Bieszczadami. Jednak „Dolny San” ma się nijak do okolic górzystych, czyli Górnego Sanu. Jednak wciśnięta w środek nie miała jak się wycofać i została dowieziona na miejsce.
W Łętowni powołując się na znajomości z Dyrekcją udało nam się uzyskać ekskluzywny lokal noclegowy. Nie ma to jak znajomości;-)
100-ka startowała w piątek o północy, czyli „chwilę” po naszym przyjeździe.  Pokibicowaliśmy startowi znajomych i poszliśmy spać.
Dzięki prywatnej sali udało się nawet trochę wyspać. Start o 9:00, więc nawet bardziej niż trochę wyspać (czytaj bolały już wszystkie kości od leżenia na cienkim materacu).
Rano przy śniadaniu wyciągnęliśmy torcik ze świeczką i odśpiewujemy 100-lat– bądź co bądź nasza Pani Prezes akurat „przypadkiem” ma urodziny. Te przypadki są jakieś powtarzalne – na ostatnie imieniny byliśmy na Wilga Orient;-)
Godzina wybiła, dostaliśmy mapę i w trasę. Tradycyjnie na powrót zostawiliśmy te bardziej „oczywiste” punkty i powrót szybkimi asfaltami, więc wyszedł wariant północny. Anie oczywiście postanowiły iść naszym śladem. Pierwsze metry wszyscy spokojnym krokiem przeciskają się przez bramkę. Słychać głosy z tyłu zachęcające do biegu, ale jakoś bez rezultatu. Okazuje się, że w lewo skręca niewiele osób. Słyszałem na starcie, iż z powodu zapowiadanego deszczu i wiatru niektórzy chcą kończyć trasę przez las. My wierzymy, że nie będzie wcale tak padało. Przed nami wyrywa jakiś szybkobiegacz i  dwie dziewczyny z psami. Fajne te pieski – ciągną właścicielki tak, że te ledwo nadążają przebierać nogami. Początek znanym nam asfaltem do wiaty gdzie startują lokalne InO. Przechodzimy do biegu. Wokół Andrzej krąży samochodem i filmuje. Uśmiechamy się do kamery;-)
Na wiacie wisi nawet lampion, ale nie nasz - pewnie trasy dwudziestkowej. Przy tej wiacie zaczynam umierać, ale to normalne przy 2 kilometrze. Anie przy wiacie zwalniają do marszu i zostają w tyle, a my ciągle biegniemy – do torów. Za torami dalej biegniemy. Jakoś fajnie się biegnie. Dobiegamy do pierwszego PK na skarpie. Tu wszyscy się spotykają bo różnice czasów minimalne. Ciągle biegniemy dalej, ciągle drogami. Pieski biegną jakoś w inną stronę, a „szybkobiegacz” wybiera mniej optymalny wariant, tak , że wkrótce się  spotykamy i do PK 19 przy kapliczce docieramy razem.
Nawet robimy za nadwornego fotografa dla konkurencji;-) Kolejny punkt (PK 18) ma być przy jakimś stawie. W okolicy pociętej rowami z woda. Ogólnie las staje się coraz bardziej podmokły – drogi poprowadzone na nasypach są w miarę, ale przedzieranie się na skróty grozi zamoczeniem butów, a szkoda to robić na początku. Barbara pracowicie przelicza nasz czas – wychodzi że wyrabiamy się w 40 minut na punkt. Jak dalej tak będzie, to pobijemy jakiś nasz rekord świata! „Szybkobiegacz” odbija w bok na skróty do stawu. My wolimy jednak drogą.
Za zakrętem spotykamy lidera trasy TP 100. Ogólnie lidera wszystkich tras, bo ostatnio zwycięża on wszystko jak chce. Tydzień temu na Złocie dla Zuchwałych wybiegł kilka minuty po wszystkich i chyba po drugim PK wyprzedzał nas niczym rakieta. Tu już ma tylko 3 punkty do mety i wygląda całkiem świeżo. Łudzimy się , że gdzieś niedaleko za nim może zobaczymy Przemka, ale nikogo nie spotykamy. Przy stawie widać jakichś ludzi, którzy przedzierają się od punktu w stroną tych rowów z wodą, które omijaliśmy – chyba to jakaś tras 20-stkowa, bo na setkowiczów nie wyglądają. Naszego szybkobiegacza ani śladu.

Dalej „dziewiczą” drogą w kierunku PK 16. Wokół żadnych śladów - znaczy jesteśmy pierwsi na tym wariancie. Dopiero w Groblach spotykamy grupę 20-stkowiczów biegnących w przeciwnym do nas kierunku.
Od startu co chwila na telefon Barbary przychodzą jakieś sms-y o nieodebranych połączeniach. Na pewno życzenia urodzinowe. W lesie ciężko jest z zasięgiem i nie ma nawet jak oddzwonić, ale gdyby co, to ustalamy zeznania, że jesteśmy na „spacerze w lesie”. Takim „niezbyt długim”;-) Ciekawe co dla Barbary oznacza „długi spacer”, a o biegu już nie wspomnę;-)
Po PK 21 zaczyna padać. Właściwe bardziej mżyć czy kropić.  Gdzieś tak w międzyczasie patrzymy na zegarek (znaczy Barbara patrzy, bo ma taki fajny co podaje odległości itp.). Wychodzi, że mamy już ponad 15 km, a ciągle biegniemy i to jakoś wcale nie zmęczeni. I z czasem bardzo dobrym!
Koło 16 spotykamy multum śladów. Podejrzewamy, że to czołówka setkowiczów – bo tak by pasowało przy ich obowiązkowej kolejności zaliczania. Przemka ciągle nie widać. Pewno się nie spotkamy (potem ustaliliśmy, że minęliśmy się właśnie za PK 16). Przy  miejscowości Pikuły organizator macha nam z okna samochodu. Czyżby kogoś zwoził z trasy? Później okazało się, że „naprawiał PK 17, do którego zdążaliśmy, a którego ktoś zajumał.
Przy PK 17 zaczynają pojawiać się inni zawodnicy. Szacując po stopniu zmęczenia – raczej setkowicze.
Przed nami „najgorszy” przelot. Najgorszy, bo najdalszy punkt. Najgorszy bo nie ma jakiejś sensownej drogi na mapie - albo lecimy naokoło drogami polnymi, albo asfaltem, albo na azymut przez jakieś nieużytki z górkami. Najgorszy, bo chyba najdłuższy przelot między punktami. Deszcz siąpi, więc nieużytki mokre, a stopień ich zakrzalenia ciężki do oszacowania. Drogi gruntowe coraz bardziej błotniste. Decydujemy się  na asfalt. Droga pewna i szybka. Biegniemy. Tu wyprzedza nasz jakiś ludek z charakterystycznymi dredami. No cóż, biegnie wyraźnie szybciej niż my. Choć chyba bardziej chaotycznie, bo przez 3 następne punkty pojawia się w zasięgu wzroku przy lampionie. Lecimy tym asfaltem. Po drodze sklepy – nie ma to jak woda gazowana na 25 kilometrze!
Przy PK 14 znowu spotykamy setkowiczy. No cóż, dystans 100 km rozrzuca stawkę – różnice czasu na mecie pomiędzy pierwszym i ostatnimi będą dochodziły do 12 godzin.
Do PK 15 trochę skracamy brzegiem pola po wyciętej wiklinie. Okolice to centrum wikliniarstwa, ale chodzenie po czymś takim – masakra. Kikuty które zostają z wikliny próbują przebić podeszwy od dołu. Nie daje się po tym iść. A wiadomo na brzegach zostają nie wycięte resztki. One skutecznie oplątują się wokół kostek i łydek. Gdy alternatywą jest zaorane błotniste pole z błotem lepiącym się do podeszw – to nie wiadomo co jest mniejszym złem;-)
W międzyczasie Barbarę co chwilę męczy Darek smsami w sprawie zakupów nagród na jutrzejsze podsumowanie TMWiM. Co chwila wysyła zdjęcia produktów ze sklepu czy skomplikowane pytania. Zasięg jest jaki jest i zdjęcia przechodzą wolno. Albo wcale. A drogi się ciut pogorszyły – trzeba patrzeć pod nogi, a nie w deszczu mazać palcem po ekranie telefonu. Chyba po raz pierwszy z ust Pani Prezes słyszę niecenzuralne wyrazy;-)
 Po PK 4 zostają nam ostatnie 2 punkty. Jesteśmy gdzieś na 44 kilometrze, więc trzeba wykonać „Stowarzyszony” telefon do Ań (Stowarzysze to koło nr 44 jakby ktoś pamiętał). One dochodzą dopiero do 14-stki, czyli dobre dwie godziny za nami. Coś tam mówią o awarii stóp (pęcherze) i ogólnym zmęczeniu. Ale twardo idą dalej. Dzielne dziewczyny!
Na PK 3 deszcz zwiększa swoje natężenie. Zastanawiamy się jak dalej. Może jakiś skrót przez las? Próbujemy, ale droga za chwilę zanika. Atakują nas jakieś rośliny z taaakimi kolcami. Na szczęście jesteśmy blisko asfaltu, więc zawracamy i truchtamy naokoło. Ostatni punkt jest przy linii energetycznej. Jakoś ją znajdujemy, ale okazuje się, że przejścia pod linią nie ma.  To znaczy można przejść, a właściwie przedzierać się przez krzale. Tego nie lubimy. Czyli znowu nadrabiamy. Z szacunku wynika nam, że zamiast deklarowanych przez organizatora 53 km wyjdzie nam łącznie ze 3 więcej. Nie jest to takie straszne przebicie. Tym bardziej, że nasz plan 40 minut na punkt działa i wygląda że pobijemy wszystkie rekordy!
Ostatni PK 1 - ambona. Od zabudowań widzimy ambonę, ale wg mapy powinna być za mokrym rowem. Idąc dalej rowem powinniśmy trafić na przepust, więc nawet nie sprawdzamy skrótu i idziemy naokoło.  Oczywiście okazuje się, że ten mokry rów to raczej tylko na papierze, ale co nadrobiliśmy to nasze. Wracamy już na skróty. Wprawdzie nie ma mokrego rowu, ale wpadam w jakąś kałużę. I koniec z suchymi butami. Robi mi się wszystko jedno, ale do mety już rzut beretem. Po raz kolejny przechodzimy koło zabudowań i widzimy zdziwienie gospodarza robiącego coś na podwórku -  pewnie sobie myśli: co oni tak chodzą w kółko:-) Do mety można w prawo lub w lewo do asfaltu, albo ekstremalnie  wprzód przez nie wiadomo co. Postanawiamy lecieć drogą. Tą lepszą. Ta lepsza jest w prawo. Ostatnie dwa kilometry. Mijamy miejsce mety etapów nocnych z Bene Ino sprzed 2 tygodni. Barbara zwykle truchta bardzo fajnym wyważonym tempem. Takim idealnym dla mnie – mogę nim biec nie mecząc się bardzo długi czas. A tu Barbara zaczyna przyspieszać. Coraz szybciej. Wiadomo, do mety robi się efektowny finisz, ale nie koniecznie dwukilometrowy!


Okazuje się, że siłą napędową jest potrzeba fizjologiczna, a krzaków wokół drogi jakoś niewiele. Wkrótce tempem poniżej 5 min na kilometr dobiegamy do bazy. Udaje mi się przyspieszyć i otworzyć drzwi, Barbara wpada do środka i przebiega obok zdziwionej obsługi sekretariatu gnając w głąb szkoły. Ja mam obie karty, bo schowałem je razem po ostatnim PK. I mamy kolejny rekord: 8:06 przy faktycznym przebiegu ok 56km! I to nawet bez jakiegoś wielkiego wykańczania się! Większym hardcorem był zimny prysznic, bo oczywiście w kranie zabrakło ciepłej wody. Zastanawiałem się, czy nie lepiej namydlić się i wyjść na deszcz, który wydawał się cieplejszy.

W bazie ogólnie cała masa dziwnie poruszających się ludzi: tacy chodzący okrakiem, kulejący, albo leżący bez życia po kątach. Piękna ilustracja hasła „Sport to zdrowie” ;-) Czekamy na powrót Mariusza i Ań. Po 2 godzinach dopytujemy się dziewczyn jak im idzie. Wygląda, że zwiększyły opóźnienie. Zapadła noc, a one coś nabroiły na jedynce. Pewno poszły wzdłuż linii energetycznej zamiast drogami. Do tego za oknem ulewa w wersji extra. Opady na naszej trasie to pikuś w stosunku do tego co widać za oknem. Organizator co chwila zwozi z trasy osoby, które się poddają. Nie dziwię się im. Ale Anie twardo idą do mety. Mariusz pojawia się gdzieś cichaczem i idzie odsypiać te 18,5 godziny na trasie.

Wreszcie dziewczyny docierają na metę z czasem 12:20. Ale wykończone. Ten atak deszczu totalnie je wyziębił. Na szczęście naprawiła się ciepła woda, więc gorący prysznic i gorąca herbata stawiają je na nogi, tak że wkrótce pakujemy się do auta i ruszamy do domu. Bo jutro kolejna impreza!!
Do naszego wyjazdu nie wszyscy jeszcze wrócili z trasy. Ci to dopiero będą wykończeni jak dotrą na metę!

1 komentarz:

  1. Brawo Rekordziści! Niezłe brAnie!
    I to jakieś urodziny były? No to najlepszego! :)

    OdpowiedzUsuń