Na drugą część Kusaków pojechałam z zupełnie pustą głową. Obejrzałam mapę i... nic. Całkowity brak pomysłu co z nią zrobić. Po dłuuugim wpatrywaniu się w końcu udało mi się połączyć dwa wycinki i na tym koniec. Tomek połączył ze sobą dwa kolejne, a reszta nijak nie chciała nam się poskładać. Po ilości PK do zebrania od razu pomyśleliśmy, że muszą być punkty podwójne, a kto wie, czy i nie potrójne, ale jakoś nie potrafiliśmy wytypować, które to będą. Postanowiliśmy więc zacząć od tego co blisko startu, z nadzieją, że potem coś wymyślimy. Z PK D poszliśmy na wycinek, który na starcie udało mi się połączyć, a potem z powrotem na D, bo Tomek wypatrzył, że jednak był on podwójny. Z którym? - nawet nie pamiętam. Potem przestałam ogarniać jeszcze bardziej niż na starcie i poza kilkoma krótkimi przebłyskami inteligencji, całkowicie zdałam się na Tomka. Ogólnie to biegaliśmy tam i z powrotem, bo co chwilę okazywało się, że jakiś punkt jest wielokrotny, a lidarów nie udało nam się w ogóle rozpracować. To znaczy Tomek cały czas twierdził, że wie gdzie co jest, ale jakoś wyniki etapu przeczą temu - wszystkie trzy stowarzysze mieliśmy właśnie z lidarowych wycinków. Tradycyjnie polegliśmy na zadaniach, chociaż nie tak całkiem bo częściowo mieliśmy dobrze. A już na pewno drugie zadanie drugie, bo nie dostaliśmy punktów karnych, co dowodzi wyższości wina białego nad winem czerwonym:-)
Ogólnie to nałaziliśmy się strasznie, bo chodząc na czuja to tak wychodzi i jeszcze zarobiliśmy 29 lekkich minut. I wcale nie byliśmy rekordzistami, bo parę osób wpadło nawet w ciężkie. Tyle, że oni w końcu wyczesali właściwe punkty i nie mieli stowarzyszy.
Na mecie spodziewałam się znowu pączków i srodze się zawiodłam. Co prawda na pączki nawet nie powinnam patrzyć, a co dopiero jeść, ale i tak uważam, że pączusie są fajne. Chapnęłam więc kawałek ciasto na wzmocnienie, bo przecież zapisaliśmy się jeszcze na bepeka i wypadało pobiec. Nie żeby mi się jeszcze chciało po tym łażeniu biegać, ale wiedziałam, że Tomek nie odpuści, a marznąć w oczekiwaniu na jego powrót nie chciało mi się jeszcze bardziej niż biegać.
Mapa przewidywała dystans ok. 5 kilometrów, co z uwagi na późną godzinę i przebyte wcześniej kilometry wywołało mój spontaniczny wewnętrzny sprzeciw. Rzuciłam hasło, że może pobiegniemy na kilka punktów, Tomek przytaknął i ... pobiegliśmy na całość. To była taka miła odmiana po Kusakach, bo wreszcie od pierwszego spojrzenia na mapę wiadomo było gdzie biec i nic nie trzeba było kombinować. Dwie rzeczy tylko sprawiały mi trudność - czytanie mapy w biegu (w marszu już mi trochę wychodzi) i zapamiętanie, na których punktach już byliśmy żeby nie lecieć dwa razy w to samo miejsce. Jak jest kolejność obowiązkowa, to jakoś łatwiej, przy screlaufie mam zawsze z tym problem. Na końcówce zaczęłam już wymiękać i wyraźnie zwolniłam, za to Tomek na dobiegu do mety zaczął ścigać się z Mariuszem. Ja tam sobie spokojnie doczłapałam w swoim tempie.
A mieliśmy od środy oszczędzać się na Skorpiona i nie przetrenowywać się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz