Najpierw chciałbym sprostować wszelakie pomówienia i niedomówienia:
Na PK 12 poszliśmy wariantem „prawie autorskim”, bo ile można deptać po InoStradzie? Przed nami, na właściwym azymucie widać było jakiś samotny ślad. Ja się nie dziwię, bo pod górkę było „prawie na czworaka”, ale odkąd Renata ma nowe buty nie może narzekać, że gdzieś się nie da podejść – buty chwytają się wszystkiego (poza lodem) jakby były fabrycznie smarowane kropelką:-). Tak więc wleźliśmy pod stromą górę i zaczęliśmy schodzić uroczym, nie deptanym przez nikogo jarem. Było tak pięknie, że zostało nam tylko cykać fotki niczym japońscy turyści.
Cyk, cyk cyk niczym japońscy turyśli |
Wracając do grypy – ja na trasę wyruszyłem już z objawami – świszczący oddech, boląca głowa (nie znalazłem w domu termometru by sprawdzić, czy jest temperatura, ale wszystko wskazywało, że jakaś tam jest). Po cichu łykałem paracetamol i udawałem, że wszystko jest ok.
Po PK 12 poszliśmy drogą „prosto” na PK 5. Prosto, bo droga w pewnym momencie zanikła (tzn. została założona jakimiś powalonymi drzewami). Kawałek drogi przeszliśmy „na celowniku” myśliwych. Ostatnio czytałem artykuł jak to poszli dwaj myśliwi na polowanie, a wrócił tylko jeden…. Jakoś tak przyspieszałem mimowolnie kroku widząc za sobą człowieka ze strzelbą;-)
Po PK 5 idziemy na PK 6. Grzbiet, droga w lewo. Coś mało wydeptana, ale są ślady naszych. Do pewnego momentu, potem śladów coraz mniej. Jakiś jeden z lekka zasypany odbija na północ. Kierunek dobry – idziemy. Przed nami jar. Z mapy nie wynika by tu miał być jakiś jar! Coś nas najwyraźniej zniosło. Brniemy dalej. Jakaś InoStrada, na początku ma w miarę dobry kierunek, ale skręca nie tu gdzie trzeba. Zataczamy wielkie koło i… widzimy przed sobą człowieka (niebieskiego) którego przegoniliśmy na PK 5. Teren zaczyna mi pasować do mapy. Renacie nie pasuje. Jednak idziemy „po mojemu” i za chwilę trafiamy na jar – jesteśmy w domu - to musi być jar z punktem! I odnajduje się niebieski. Idziemy dalej tym razem już po wyraźnych śladach poprzedników. PK7 i PK 8 bez historii, InoStradą.
Przed nami dłuuugi przelot do PK 9. Tak w połowie dostajemy smsa od Stowarzyszonej ekipy, że właśnie zaliczyli PK 8. Wcześniej wyprzedzaliśmy ich ponad 1 PK, a ta wredna szóstka spowodowała, że prawie nas doganiają! Próbujemy podbiegać, ale nierówny i śliski teren nie sprzyja. Skracamy ile się da. Przy PK 10 chyba jest z nami niedobrze, bo widzimy… różowego psa. Tzn. psa w różowym kubraczku. Ponoć takie widoki to bywają na setkach, a nie na 30-tym kilometrze pięćdzisiątki! Przy ognisku spotykamy…. Huberta. O dziwo „po cywilnemu”, a już liczyłem, że biega w kółko poszukując bezskutecznie lampionu;-)
PK 10 - fot Hubert |
PK 10 fot Hubert |
PK 13 – bardzo fajnie ukryty, wymaga pokonania stromej ściany, ale tramwaj potrafi wszystko! Dalej do PK 16. Ja mierzę czas na zegarku. Wchodzimy w jar, liczymy odległości i odnogi. Mamy rozwidlenie, tu powinien być lampion, ale nie ma! Komuś wychodzi, że ciut za blisko, o jakieś 500m. Idziemy dalej. Jest lampion, ale zakręt wąwozu jakoś tak niezbyt wyraźny. Idziemy kawałek dalej, ale wygląda jakby jar się kończył. Nie ma sensu czesać, bierzemy co jest i wracamy do zauważonej wcześniej wygodnej drogi w kierunku PK 17. Zaczyna się ściemniać, czas wyciągnąć latarki. Wychodzimy do Ponikiew i wiemy, że na PK 16 to musiał być stowarzysz. Idziemy i idziemy, droga się dłuży. W okolicach PK 17 w lesie widać czołóweczki. Skracamy po śladach i wkrótce PK jest nasz. Dalej w dół. Niby marszem, ale tempem niezłego truchtu. Do PK 18 odmierzamy się dokładnie i lampion jest, gdzie być powinien. Wcześniej tradycyjna fotka na 44 km (mój krokomierz pokazywał więcej, ale on kłamie z zasady!)
Na metę dalej InoStradą. Na przełaj przez zamarznięte pola. Dochodzimy do krzaków i jaru. Chwila zastanowienia i wpadamy w jar. Nie wiem czy to był najlepszy wybór, bo jar szedł trochę naokoło, prawie koło PK1! Nasze Pendolino całkiem sprawnie sunęło tym jarem. A na asfalcie włączyło 5-ty bieg. Myślałem, że do mety dojdziemy wszyscy zgodnie, ale lokomotywa zaczęła przyspieszać. Zostało nam biec za nią. Ostatni chrumkający wagonik niestety nieprzyzwyczajony do prędkości kosmicznych odpadł, a szkoda;-(
Potem okazało się, że ten bieg to słuszna decyzja – mixy wygraliśmy różnicą…. 3 minut!
Ja kiedyś przegrałem na Skorpionie mixy różnicą dwóch minut :)
OdpowiedzUsuńJak to do ostatniej chwili nie można odpuszczać.
Usuń