wtorek, 20 marca 2018

Proszę państwa, oto miś. (RDS - Cz. 2)

Dobrze, że w sobotę start był dopiero o dziewiątej, bo ja potrzebuję snu jak niemowlak, a przecież wiadomo, że nie położyliśmy się od razu po przyjeździe. Trzeba było przynajmniej plecaki przygotować na wymarsz - czyli woda wzmocniona izotonikiem i magnezem, zestaw batonów i różnych przegryzek, buffy, rękawiczki, zapasowe skarpety, wiatrówka i najważniejsze - dzwoneczek na niedźwiedzia. Bo wiecie, Hubertowi tak zależało na podniesieniu atrakcyjności imprezy, że kazał leśniczemu budzić niedźwiedzia. Że to taka atrakcja regionalna. A dzwoneczek miał podpowiadać misiowi, gdzie ma nas szukać. W końcu las duży i moglibyśmy się rozminąć.
W sobotni poranek największym dylematem było: w co się ubrać, żeby nie było ani za zimno, ani za ciepło. Sprawdzaliśmy prognozy pogody, co chwilę któreś wychodziło na zewnątrz doświadczyć warunków na żywym organizmie, a i tak wciąż mieliśmy wątpliwości.
W końcu coś tam na grzbiet wciągnęliśmy i nie było czasu więcej się zastanawiać, bo nadeszła pora odprawy i rozdania map.

Wszyscy słuchają w skupieniu.

Potem wyszliśmy przed szkołę, wspólnie odliczyliśmy do zera i ... pooooszli ....
Biegniemy na czele stawki! Przynajmniej przez pierwszą minutę:-)

 Postanowiliśmy zacząć od PK o numerku 17, czyli początek prawie cały asfaltowy. I od razu lekko pod górkę. Niby spodziewałam się, że po równym nie będzie, ale człowiek to się łudzi do ostatniej chwili.  Zanim doszliśmy do punktu zdjęłam spod buffa kominiarkę, a rękawiczki schowalam do kieszeni. Bylam spocona i najchętniej zdjęłabym jeszcze jakąś warstwę spod softshella. I co było tak panikować z tym zimnem? 
Nasz kolejny punkt to jedynka - malownicza wieża, oczywiście na szczycie góry. Czyli najpierw trzeba było zleźć z poprzedniej górki i wejść na kolejną. Dałam radę i warto było. Nawet przez myśl przemknęło mi, że fajnie byłoby wdrapać się na wieżę i rozejrzeć się dookoła, ale szkoda było czasu, a poza tym jak tam na górze musiało piź... znaczy się wiać bardzo musiało.


Kolejny punkt to 22 - nad brzegiem stawu. Pełen luzik - najpierw z górki na pazurki do Kramarzówki, a potem ... znowu pod górę. Ale za to drogą, jaka by ona nie była. I znowu na dół, aż drogę zagrodził nam strumień. Do punktu było naprawdę bliziutko, tylko jak sforsować wodę bez zamoczenia się? Znaleźliśmy jakiś "mostek" najwyraźniej bobrowego autorstwa, ale Tomek popatrzył i kategorycznie powiedział:
- Ja nie przejdę!
Dobrze, że to nie ja pierwsza przymierzyłam się do przeprawy, bo pewnie bym przeszła i w efekcie ja byłabym po jednej stronie wody, a Tomek po drugiej.

Nie przejdę!

Ruszyliśmy więc brzegiem strumienia do drogi, przeszliśmy porządnym mostkiem i na punkt nadeszliśmy od zachodu. Na polu, tuż przy punkcie stał las kolorowych strachów na ... niedźwiedzie? Oczywiście poświęciliśmy chwilkę na małą sesję fotograficzną.
Strachy były bardzo malownicze.

Na kolejny PK - 16 postanowiliśmy iść drogą, bo bardziej po płaskim. Przy moim tempie włażenia pod górę bardziej opłaca się dłużej po równym, niż "krócej", ale pod górę. Szło dobrze, pominąwszy oczywiście oblodzenie drogi i rozpaczliwe próby utrzymania zarówno równowagi, jak i tempa. Z mapy wynikało, że droga doprowadzi nas na samo miejsce docelowe, a tymczasem ... Tymczasem doszliśmy do strumienia i znowu stanęliśmy przed dylematem - jak przejść? Na mapie wszystko wyglądało cacy - droga przechodzi przez strumień i leci dalej, a w terenie droga rozwidlała się na kilka odnóg, z których żadna nie prowadziła w potrzebnym nam kierunku, no i nie przechodziła przez strumień. A przynajmniej my nie znaleźliśmy takiej jej wersji. Kilkuosobowa grupa przeprawiła się przez wodę, ale w miejscu, w którym dla odmiany ja stanowczo zakomunikowałam:
- Tędy nie przejdę!
Tak ogólnie to lubię przechodzić przez wodę i nawet mieć potem mokro w butach (czy to już się leczy?), ale nie przy takiej pogodzie!
Zanim znaleźliśmy przeprawę, którą oboje byliśmy w stanie zaakceptować, straciliśmy nad tym pitolonym strumykiem prawie pół godziny. Potem wystarczyło już tylko wejść na górę i znaleźć triangul. Tomek pokazał mi dwie wieże na pioruńsko (jak dla mnie) wysokiej górze i powiedział:
- O, tam musimy dojść.
- O, kuffa! - pomyślałam.
- Spoko, dam radę! - powiedziałam.

No i dałam radę!

Do piątki było bardzo przyjemnie, bo cały czas w dół i do tego drogą, a punkt stał w jarze, a nie jakimś tam zagłębieniu terenu - no co to za terminologia?! 
Między piątką, a czwórką dopadł mnie kryzys. Czułam się jakbym miała za sobą ze czterdzieści kilometrów, a nie marne dwadzieścia pięć. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie wymiksować się z dalszej trasy i nie wrócić sobie do cieplutkiej, bezpiecznej bazy, tylko nie miałam jak tego dyplomatycznie zrobić. Tomek pewnie poczułby się w obowiązku wrócić razem ze mną i tym sposobem zepsułabym mu zabawę, a gdyby pozwolił mi iść samej, z kolei ja poczułabym się opuszczona i zostawiona na pastwę losu. Poza tym zbliżaliśmy się do strefy występowania niedźwiedzia i skoro Hubert zadał sobie trud zorganizowania tej atrakcji, to szkoda było by odpuszczać.

Lezę ostatkiem sił.

Przed czwórką musiałam jednak zrobić dłuższy postój - zjeść kanapkę i napić się gorącej kawy. W ogóle całe szczęście, że wzięłam termos, bo okazało się, że na izotonik nie mam co liczyć - napój zamarzł mi na długości całej rurki i już gdzieś od trzeciego punktu nosiłam go jedynie jako bezużyteczny balast. Tomek był sprytniejszy i za każdym razem wydmuchiwał z rurki wodę i nie miało mu co zamarzać. Kiedy więc chciało mi się pić (na ogół nie chciało się, ale rozum wołał, żeby jednak) musiałam korzystać z jego zasobnika.
Na trójkę można było iść krócej - lasem albo naokoło - asfaltem. Asfaltem było bardziej po płaskim, więc wiadomo co wybraliśmy. Poza tym leśne drogi w większości były absolutnie nieprzebieżne - rozjeżdżone przez traktory, zalane wodą, a potem przymrożone z lekka.

Kogoś dziwi, że wolimy asfalt?

Już gdzieś od piątki Tomek uaktywnił nasz dzwoneczek na niedźwiedzia i pobrzękiwał nim przy każdym kroku. Wystarczyło parę minut żeby zaczął mnie szlag trafiać na to brzęczenie, a jak dopiero musiał się wku... wściec niedźwiedź jak przez kilka godzin po terenie łaziło mu stado brzęczących ludzi.

Proszę państwa, oto miś.

PK 3 ukryty był pod mostkiem i od razu przypomniało nam się jak na jakiejś innej imprezie, gdzie lampion był schowany głęboko pod konkretnym, dużym mostem nie miał kto wejść podbić punktu, bo ja mam klaustrofobię, a Tomek miał uszkodzoną nogę i nie mógł jej zginać. Tu jednak sytuacja była prosta i łatwa.

PK 3

"Drzewo na szczycie" na PK 2 było widać z oddali i końcówkę doszliśmy już na skróty. Skróty były pełne bruzd, które z wierzchu były zmarznięte, ale w środku zdarzały się miękkie i trzeba było wykonywać różne akrobacje ekwilibrystyczne, żeby utrzymać równowagę. Także psychiczną.
PK 21 to dla odmiany było samotne drzewo i chociaż nie na szczycie, to jednak trochę trzeba było podejść w górę. Na tym etapie każdy metr w górę był już dla mnie wyzwaniem. Co gorsza, dwudziestka jedynka była tak blisko bazy, że aż się prosiło żeby nie iść dalej i na rozwidleniu dróg pójść w lewo zamiast w prawo. To już było tak blisko, że wcale, ale to wcale nie czułabym się porzucona gdyby Tomek chciał iść sam dalej. Z drugiej strony - zostały nam jeszcze tylko trzy łatwe punkty i szkoda by było ich nie zgarnąć. Limit czasu był tak duży, że nawet czołgając się dałabym radę. Po zażyciu dopingu w postaci ketonalu postanowiłam nie poddawać się. A na czterdziestym czwartym kilometrze zrobiliśmy sobie tradycyjnego selfika. Gdybym się poddała, nie miałabym takiej pamiątki.

Wcale mi już nie było do śmiechu, ale do fotki trzeba.

W drodze do "cerkwi z tyłu" z daleka widzieliśmy Sławka z kolegą (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to on) i dogoniliśmy ich przy cerkwi. Dalej ruszyliśmy razem. My byliśmy jednak w tej lepszej sytuacji, że poza cerkwią nam zostały jeszcze tylko dwa PK, a im trzy. Cerkiew pewnie była ładna i zabytkowa, ale już nie miałam siły żeby ją obejść naokoło i obejrzeć.

Cerkiew św. Dymitra

Idąc na dziewiętnastkę znowu niebezpiecznie zbliżyliśmy się do bazy, ale dałam radę, szczególnie, że znieczulenie już działało. Cerkwi w Hawłowicach w ogóle nie pamiętam, być może dawka znieczulenia była zbyt duża, ale najprawdopodobniej szłam już na autopilocie nie zwracając uwagi na otoczenie. Ja nie tylko szłam, ja nawet biegłam i to tak szybko, że zostawiliśmy w tyle naszych towarzyszy.
Do osiemnastki dotarliśmy już po ciemku, a dodatkowo punkt był źle postawiony, więc chwilę zeszło nam zanim go znaleźliśmy. Pozostało jeszcze tylko wrócić do bazy. Nie chciało nam się cofać do drogi, którą przyszliśmy, bo choć niedaleko, to jednak w przeciwnym kierunku do dalszego marszu, postanowiliśmy więc sforsować pola uprawne (czyli głownie bruzdy) i wyjść do asfaltu lecącego szczytem pagórka. To był nieduży odcinek, ale tak dał nam w kość... Przede wszystkim pioruńsko wiało, a nie ochraniał nas nawet ani jeden krzaczek, po drugie - podłoże mocno niewygodne do chodzenie, a po trzecie - pod górę. Wietrzysko chciało nam łby pourywać, a żeby móc oddychać musiałam zasłaniać twarz mapą. W końcu jednak dotarliśmy do drogi, a potem do bazy. Oczywiście nie pobiegliśmy najkrótszą drogą, ale też jakoś specjalnie dużo nie nadłożyliśmy. Bo też w tych miejskich uliczkach to się pogubić można - nie to co w lesie:-)

W końcu na mecie!

Dobrze, że od razu planowaliśmy zostać do niedzieli, więc mogłam nie spiesząc się odreagować wysiłek. Najpierw poszliśmy na obiad, potem długa, gorąca kąpiel i wreszcie pozycja horyzontalna.  W tej horyzontalnej to tak cały czas nie wytrzymałam, bo emocje trochę mnie nosiły po bazie. W końcu trzeba było obejrzeć wyniki, porównać czasy, pogadać.
W niedzielę odbyło się zakończenie imprezy, na którym odebrałam statuetkę za zajęcie pierwszego miejsca w kategorii kobiet-weteranek. Powiedzmy szczerze - nie miałam większych trudności ze zdobyciem jej, bo byłam jedyna w tej grupie wiekowej. Gdyby Ewa nie musiała zrezygnować z wyjazdu pewnie musiałabym zadowolić się drugim miejscem.:-) A w ogólnej klasyfikacji kobiet byłam mniej więcej w połowie stawki, więc nie jest źle. 

Pierwsza weteranka imprezy:-)

Powrót do Warszawy nie był już tak atrakcyjny jak dojazd na imprezę i zdecydowanie krótszy. Za to ból odnóży krocznych trwa do dziś, a widok schodów wywołuje we mnie lekką panikę.
Tak jak na RDS-ie to już się dawno nie sponiewierałam!

6 komentarzy:

  1. a tu można zobaczyć mapę i tracki kilku zawodników
    http://3drerun.worldofo.com/2d/index.php?idmult[0]=-476478&idmult[1]=-476319&idmult[2]=-476393&idmult[3]=-476408&idmult[4]=-476247

    OdpowiedzUsuń
  2. Na 3DRerun widać, że między PK22 a PK16 wszyscy robiący przelot w tym kierunku mieli problemy, ale takich turbulencji jak u Was to nie miał nikt. Strasznie dużo tam zmarudziliście. Z punktu widzenia kanapy najlepszą opcją wydaje się gruba czarna droga na południe. Marcinowi Kargolowi lecącemu z przeciwnego kierunku ten przelot poszedł bezproblemowo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale poza wszystkim szacun za zrobienie trasy w takim terenie i w takich warunkach w czasie poniżej 10 h :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń