Powiedzmy, że nachalnie gorąco to raczej nie było i zastanawiałam się, czy zdejmowanie puchowej kurtki przed startem jest dobrym pomysłem, ale podobno w kurtce źle się biega. Wystartowałam i ostro ruszyłam pod górę żeby nie zmarznąć. Po pięćdziesięciu metrach jakoś zaczęłam zwalniać, po stu byłam rozgrzana i zdyszana, a po stu pięćdziesięciu miałam dość i słaniałam się na nogach. Coś solidnie mnie ta grypa poturbowała - nie przypuszczałam, że aż tak opadłam z sił.
Jedynkę przeleciałam, bo nie miałam pojęcia czy już schodzić ze ścieżki, czy trochę dalej i w efekcie dotarłam aż do skrzyżowania. Ze skrzyżowania to już tak na czuja, bo nie chciało mi się ustawiać kompasu. Czuj doprowadził. Na dwójkę kawałek podbiegłam drogami, a potem na azymut. No, niestety - na ustawionym azymucie punktu nie znalazłam, ale za to przyuważyłam linię wysokiego napięcia i dopiero od niej się namierzyłam. Trójkę przebiegłam, czy raczej przemaszerowałam, dosłownie o metry i poleeeeciaaałaaam... Kiedy dotarłam do domostw, których przy samym punkcie w żadnym wypadku nie powinno być, moja wiara w azymuty upadła. Ogólnie podupadło mi morale, siły i chęci. Coraz częściej zatrzymywałam się, żeby przeanalizować tę dziwną sytuację, gdzie nic nie jest na swoim miejscu. Jednym słowem - sytuacja mnie przerosła i rozpaczliwie zatęskniłam za ciepłym łóżeczkiem, w którym spędziłam cały ubiegły tydzień. Co prawda wtedy ziałam do niego nienawiścią, ale w środku lasu jawiło mi się jako oaza bezpieczeństwa i spokoju.
Kiedy już doszłam, gdzie jestem i jak dostać się na trójkę, postanowiłam podjąć bohaterską próbę znalezienia jej, bo tak głupio odpuścić z dwoma punktami. Czwórka wydawała się łatwa do znalezienia, bo leżała tylko ciut od głównej drogi i nie wiem co mnie podkusiło znowu iść na azymut, zamiast wygodnymi ścieżkami. Jakieś totalne zaćmienie. W efekcie minęłam czwórkę w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, do tego przedzierając się przez młodnik. Potem zatoczyłam wielkie koło i już ścieżkami dotarłam na właściwe miejsce. Przy piątce nadłożyłam jedynie jakieś 300 metrów, co w porównaniu z poprzednimi punktami można nazwać trafieniem idealnym, za to do szóstki już chyba tylko ze 150 metrów nadmiarowych. Siódemka, podobnie jak szóstka wpadła stosunkowo łatwo, a potem to już się całkowicie wściekło. Z siódemki na ósemkę znowu podkusiło mnie posłużyć się kompasem, choć przecież cała dotychczasowa trasa udowadniała mi, że nie ma to najmniejszego sensu. Z ósemką rozminęłam się o jakieś 20 stopni i 300 metrów. Kiedy już zorientowałam się gdzie jestem, uznałam, że nie warto wracać, szczególnie, że powrót wcale nie gwarantował sukcesu. Do tego wszystkiego byłam zmęczona i przemarznięta, bo przecież ubrałam się jak na bieganie, a większość trasy przeszłam. Tylko żeby biec, to dobrze jest wiedzieć gdzie, a nie gdziekolwiek przed siebie.
Porzuciwszy więc pomysł szukania ósemki uznałam, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest powrót na metę, szczególnie, że Tomek prawdopodobnie był tam już od dłuższej chwili. Nie zawracając sobie głowy szukaniem lampionów mogłam wreszcie trochę pobiec, na tyle, na ile pozwoliły mi moje wciąż wątłe siły. Tomek oczywiście czekał od dawna i już nawet rozmyślał nad ekspedycją ratunkową, a gdybym postanowiła zebrać wszystkie punkty, czekałby pewnie jeszcze z godzinę.
Tego, że po grypie nie będę miała siły biegać, to mniej więcej się spodziewałam, ale tego, że całkowicie odbierze mi zdolności nawigacyjne nie brałam pod uwagę. Mam tylko nadzieję, że to już mi tak nie zostanie na zawsze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz