Na RDS wybierała się całkiem konkretna ekipa - oprócz nas jeszcze Krzysztof, Ewa, Ania i Adam, no i Przemek na setkę. Ania i Adam odpadli już tydzień przed imprezą, Ewę okoliczności zmusiły do rezygnacji tuż przed terminem wyjazdu, a Przemek, który miał startować najwcześniej, musiał odpowiednio wcześniej dojechać. Tym sposobem z Warszawy wyjechaliśmy tylko we trójkę - my i Krzysztof. Nawigacja optymistycznie poinformowała nas, że droga zajmie mniej niż pięć godzin, ale biorąc pod uwagę pogodę, zakładałam, że i sześć może nie wystarczyć.
To, że w Warszawie wszystko wolno jedzie, a chwilami stoi, niespecjalnie nas zdziwiło, bo w piątkowe popołudnie to raczej standard, kiedy jednak czas mijał, a my wciąż byliśmy blisko domu, zaczęło nas to niepokoić. Sypał śnieg, wiatr ciskał nim na wszystkie strony, na drogach zalegała warstwa lodu przykryta białym puchem, a drogowców jak zawsze zima zaskoczyła. Turlaliśmy się więc 30 km/h i już po trzech godzinach dotarliśmy do Radomia. Po drodze podziwialiśmy dziesiątki samochodów tkwiących w rowach w różnych najwymyślniejszych pozach.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy w takim tempie w ogóle zdążymy na start (9-ta rano), no i jak tu iść na trasę bezpośrednio po podróży? Nerwowo przeglądaliśmy serwisy pogodowe z nadzieją, że może im dalej na południe, tym warunki lepsze, ale gdzie tam...
Pod tym białym najczęściej był lód.
Gdzieś w dalszej części trasy, gdzie teren robi się pagórkowaty i chwilami droga wiedzie długimi podjazdami, na szosach zaczęły pojawiać się stojące ciężarówki, które nie dały rady wjechać pod górę. Utknęliśmy za jedną taką kawalkadą. Osobówka przed nami nie mogła ruszyć, Tomek zaczął ją więc wyprzedzać, a synchronicznie nas zaczęło wyprzedzać jakieś czerwone autko. Tym sposobem zajęliśmy oba pasy ruchu, a z naprzeciwka nadjeżdżały inne samochody. Z górki. Zastanawiałam się, czy dadzą radę wyhamować przed spotkaniem z nami, czy zawrzemy bliższą znajomość. Wyhamowały. Krzysztof wyskoczył z samochodu żeby popchać tego przed nami, dołączył do niego kierowca tira i dwóch facetów z aut z naprzeciwka. Ruszyliśmy także i my. Niestety, Krzysztof został na zewnątrz, niemal goły, bo wyskoczył bez kurtki, że nie wspomnę o czapce, czy innych ekstrawagancjach. Tomek kategorycznie odmówił zatrzymywania się, co raczej zrozumiałe i tym sposobem Krzysztof zaliczył solidny trening usiłując nas dogonić. Wpuściliśmy go do samochodu dopiero na szczycie górki.
Do bazy dojechaliśmy już po północy, a cała podróż zajęła nam koło 9 godzin. Okazało się, że wcale nie byliśmy rekordzistami, bo ktoś jechał z Warszawy 13 godzin, a byli i tacy, którzy w ogóle nie dotarli. Z powodów meteorologicznych impreza stała się bardziej kameralna, niż zakładano, ale i tak było nas sporo wariatów, jak na taką parszywą aurę.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz