Zaczęło się od "roztruchtania" jak to określiła dziewczyna prowadząca trening. Nooo, po tym roztruchtaniu to ja już padałam na pysk, a tu okazało się, że to nawet nie była jeszcze rozgrzewka. Rozgrzewkę zrobiłam już z wywieszonym jęzorem i na rezerwie, oszukując na co drugim ćwiczeniu. Kiedy już miałam się położyć i spokojnie sobie umrzeć, okazało się, że teraz dopiero rozpocznie się trening właściwy. Ponieważ byłam ciekawa tego treningu, to umieranie odłożyłam na później. Trening polegał na przebiegnięciu 10 razy ośmiusetmetrowego odcinka, z przerwami na dwustumetrowe odcinki truchtu.
Gorzej jest z Tomkiem, bo osiągnął tylko 15 punktów i nie wiem, czy w ogóle puszczać go na jakieś zawody, żeby mi nie wrócił jako inwalida. Na razie co wieczór staje na "karnym jeżyku" i ćwiczy równowagę.
Po teście przebiegłam dla przyzwoitości jeszcze jedno ośmiosetmetrowe okrążenie, a potem okazało się, że to wcale nie koniec. Bo teraz mieliśmy biegać jeszcze szybciej, tylko na krótszym odcinku. Według polecenia - sto metrów na 80% możliwości. Ja to chyba musiałabym lecieć na dwieście procent, bo osiemdziesiąt, to było u mnie "roztruchtanie":-) Parę razy przeleciałam się aż do wyplucia płuc i wreszcie doczekaliśmy się rozciągania i końca treningu. Całość trwała dwie godziny.
Jak żyć, Panie Premierze? Jak żyć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz