wtorek, 19 lutego 2019

Skorpion ukąsił boleśnie

W tym roku późno zainaugurowaliśmy sezon pięćdziesiątkowy, bo dopiero w lutym, ale Tomek był wcześniej zarobiony, a ja zadowolona, że zimą mogę siedzieć w ciepłym domku. W końcu jednak postanowiliśmy ruszyć tyłki i zapisaliśmy się na Skorpiona. W ubiegłym roku byłam po raz pierwszy i Tomek przed wyjazdem straszył mnie jarami i trudnością trasy. Udało nam się wtedy wziąć komplet punktów w niecałe jedenaście godzin. Ponieważ przez rok intensywnie trenowałam na kolejnych pięćdziesiątkach, więc nie czułam specjalnego respektu przed Skorpionem. Pójdziemy, zbierzemy co trzeba, wrócimy i po sprawie - tak sobie kombinowałam. Już ilość PK oraz szesnastogodzinny limit czasu powinny dać mi do myślenia, ale ja do ostatniej chwili byłam optymistką. Nawet kiedy setkowicze nie pojawili się rano, tłumaczyłam sobie, że pierwszą pętlę mieli dłuższą i przyjdą później. Kiedy do bazy dotarł pierwszy z nich - Marcin - z zapałem filmowałam jego ubłocone buty i jeszcze nic mi to nie dało do myślenia.
Pierwsza myśl na widok mapy wypłynęła spontanicznie:
- Ożesz w mordę, w pieron daleko!
Kartka z opisem punktów była nudna i mało urozmaicona: początek wąwozu i rozgałęzienie wąwozu, na górze albo na dole. I nic, absolutnie nic więcej! Twórczym myśleniem to się autor mapy nie popisał:-)
Przez dziesięć minut między rozdaniem map, a startem kombinowaliśmy nad wariantem - w prawo, w lewo, czy może nietypowo od razu do góry? W końcu zdecydowaliśmy się zacząć od PK 22. Najpierw asfaltem na most, przez rzekę Wolicę, drogą między polami, prawie do samego jaru. Przynajmniej na mapie wyglądało to tak ładnie. Polna droga okazała się jedną wielką błotną mazią, a samo dojście do punktu przez pola pokazało nam z czym będziemy musieli walczyć na trasie. Jakoś ponad tydzień temu Tomek chciał mi kupić obciążniki biegowe na nogi, a tu patrz pan - dostaliśmy je gratisowo na zawodach. Po paru krokach przez zaorane pole każda noga oblepiona była kilogramami błota tworzącego wysokie koturny, na których ciężko utrzymać równowagę, że już nie wspomnę o trudnościach z podnoszeniem nóg .

Gustowne błotne buciki.

W końcu udało się dotrzeć do punktu, przy którym kręciło się już kilka osób, miedzy innymi Marcin - przyszły zwycięzca setki. Na kolejny punkt ruszyliśmy za nim, bo też i trudno było wykombinować inną trasę jak tylko przez pola, po prostej. Na odprawie co prawda organizator mówił, że nie będziemy chcieli chodzić polami, ale co on tam wie o naszych upodobaniach? :-) W drodze na PK 20 zgubiliśmy Marcina, ale za to spotkaliśmy pierwszy okaz tambylczej fauny - centaura. Z bliska co prawda okazało się, że to człowiek na koniu, ale centaur brzmi zdecydowanie lepiej.
PK 20 stał wcale nie na początku wąwozu, tylko już w jego trakcie, więc i my i ponownie spotkany Marcin uparcie szukaliśmy lampionu w innym miejscu, biorąc nawet pod uwagę opcję, że jesteśmy w złym wąwozie. W końcu postanowiliśmy brać co jest, bo szkoda czasu na czesanie całego lasu.


W dwóch milimetrach w skali mapy się mieścił, ale miał się nijak do opisu.

Z dwudziestki na dziewiętnastkę szykował się trochę dłuższy przelot. Staraliśmy się iść jak najmniej po błocku, a że alternatywą był śnieg, buty miałam przemoczone na wskroś i zaczynały mi marznąć stopy. Nawet nie przypuszczałam jak szybko rozgrzeją mnie emocje na ostatniej prostej. Kiedy już zbliżyliśmy się w okolice poszukiwanego jaru, okazało się, że między nim, a nami ciągnie się siatka ogradzająca sad. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy obejść ją z prawej strony, w sumie nie wiedząc jak daleko ciągnie się z każdej strony. Wydawało się, że w pewnej odległości widać koniec ogrodzenia, ale kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to tylko jego załom, a ogrodzenie ciągnie się po horyzont. W sumie to nawet wyglądało jakby cała kula ziemska była tą siatką przedzielona na pół. W załomie była zamocowana jakaś zdezelowana brama, w jednym miejscu na tyle niska, że zdecydowaliśmy się przeleźć górą. Osobiście nie jestem zwolenniczką naruszania własności prywatnej i włamywania się na posesje, ale wizja maszerowania w nieskończoność wzdłuż siatki była jeszcze trudniejsza do przełknięcia.

Co nam to przyszło wyczyniać na stare lata!

 Szczęśliwi ruszyliśmy dalej, a tu po kilkunastu (może kilkudziesięciu) metrach kolejna siatka! I to wyższa niż sforsowana wcześniej furteczka. Ruszyliśmy wzdłuż niej szukając jakiejś dziury lub chociaż obniżenia.
- Uff, nasi tu byli! - zawołaliśmy na widok naderwanej siatki z wbitymi w ziemię kołkami ułatwiającymi wspięcie się na górę. Ja szybko przeskoczyłam na drugą stronę niczym rącza łania, chcąc jak najkrócej popełniać przestępstwo, Tomek celebrował i celebrował przechodzenie. W końcu i jemu się udało. Jak myślicie - na co natknęliśmy się po chwili? Tak - na kolejne ogrodzenie. To na szczęście udało się jakoś łatwo pokonać, ale kiedy zobaczyłam czwartą siatkę, z ust wyrwał mi się spontaniczny okrzyk:
- O kurła!!!
Ostatnia siatka okazała się być najbardziej zdezelowana i w końcu trafiliśmy na miejsce gdzie po prostu leżała na ziemi. Jak się potem dowiedzieliśmy przygody z siatkami stały się udziałem sporej części zawodników.
Kolejny PK - osiemnastka - był w odnodze głębokiego wąwozu, na początku (a z naszego punktu widzenia na końcu) odnogi, na górze. My oczywiście najpierw zeszliśmy do wąwozu głównego w najbardziej stromym miejscu, by przejść dołem do naszego wąwoziku.  Zlazłam z narażeniem życia, ale warto było, bo jar był przecudnej urody. O taki:

W oryginale wygląda jeszcze lepiej.

Do siedemnastki zaliczyliśmy podobnie karkołomne zejście, bo punkt był na dnie wąwozu, w jego rozgałęzieniu. Wąwóz z PK 16 był tuż przy zabudowaniach i wzbudziliśmy zainteresowanie gospodarzy, przez których podwórko usiłowaliśmy się przedrzeć, nie wiedząc czy jest jakaś możliwość obejścia. Sympatyczny pan nie dość, że pozwolił przejść, to jeszcze wskazał drogę.
Piętnastka to praktycznie wysypisko śmieci, bo tak miejscowa ludność potraktowała dziurę w ziemi. Mało przyjemny punkt.
Żeby dotrzeć do dwudziestki trójki musieliśmy sforsować dwa strumyki. Niby na mapie było coś zbliżonego do mostka, ale kto to wie gdzie tego szukać i czy w ogóle, bo przez te dziesiąt lat od powstania mapy, mostek mógł już dawno odejść w niebyt. Na szczęście udało się znaleźć na tyle wąskie miejsce, że mogliśmy przeskoczyć. Za to za strumykami ciągnęło się wielkie pole ryżowe. To znaczy my typowaliśmy takie jego przeznaczenie, bo wszędzie stała woda po kostki. Niby w butach i tak mieliśmy już mokro, ale świeża dostawa zimnej wody i tak nami lekko wstrząsnęła.

Pole ryżowe?

Już przy samym punkcie spotkaliśmy Przemka, który po całej nocy i ponad połowie dnia nie wyglądał zbyt przytomnie. Ale wciąż trzymał się na nogach i plany miał wielkie. Zastanawialiśmy się na co iść najpierw - na dwunastkę czy trzynastkę i w końcu my poszliśmy na dwunastkę, a Przemek na trzynastkę.
Na dwunastce straciliśmy jakieś piętnaście minut. Niestety przez te kilkadziesiąt lat od aktualności mapy, trochę się w terenie pozmieniało  i chociaż naprawdę byliśmy blisko, to wąwozu nie mogliśmy znaleźć. Nawet jakiś uczestnik trasy 20 km pokazywał nam, w którym kierunku szukać, ale Tomek za nic nie chciał uwierzyć, że to tam. Tym bardziej, że wskazany kierunek pokrywał się z tym, gdzie i ja chciałam szukać;-) W międzyczasie dogonił nas Przemek, który w czasie gdy my błąkaliśmy się po okolicy, zdążył zaliczyć PK 13. Nawet chciałam pożerować na nim, skoro mu idzie tak dobrze, ale Tomek chciał po swojemu. Ostatecznie i tak spotkaliśmy się przy lampionie.

 PK 12

Trzynastka na szczęście weszła bez problemów, a na punkcie ponownie spotkaliśmy człowieka z kijkami, który wcześniej kierował nas na dwunastkę.
Do czternastki polecieliśmy lasem i nawet natknęliśmy się na przecinkę zaznaczoną na mapie, a ostatni odcinek znowu polami. Samo zejście do jaru Tomek zaznaczył efektownym zjazdem na tylnej części ciała, dzięki czemu jego wygląd wzbudzał potem szacunek i podziw.

 Na PK 14

Z dwudziestki czwórki było tak blisko do bazy, że tylko i wyłącznie nadludzkim hartem ducha powstrzymałam się przed ucieczką z trasy i powrotem na metę. Tak prawdę mówiąc to dość miałam już znacznie wcześniej, praktycznie po kilku pierwszych punktach. Obrzydliwe błocko wyssało ze mnie większą część energii, ale przecież nie mogłam po kilkunastu kilometrach powiedzieć, że nie chcę iść dalej. Zresztą póki człowiek się nie przewraca, to powinien iść dalej.
Za PK 25 pojawił się pierwszy dłuższy asfalt i pierwsza okazja żeby trochę przyspieszyć. Mimo zmęczenia zebrałam się w sobie i pobiegłam. W końcu im szybciej, tym krócej.
Na jedenastce miało być ognisko. Mieliśmy nadzieje, że organizatorzy jeszcze się z nim nie zwinęli, bo przy starcie nie byli w stanie powiedzieć, do której będzie czynne.  Tomek to już z daleka czuł dym, ale moim zdaniem tylko w wyobraźni, bo ja poczułam dopiero kiedy już dość długo szliśmy wąwozem. Przy ognisku nastąpił historyczny moment - pierwszy raz podczas pięćdziesiątki zmieniłam skarpety. Zawsze oczywiście mam zapasowe ze sobą, ale nigdy jeszcze nie były potrzebne. I zmieniałam je bynajmniej nie z powodu wilgoci, bo chodzenie w mokrych nie robi już na mnie wrażenia. Tym razem musiałam pozbyć się kilku kilogramów gliniastego błota, które oblepiało moje stopy i tworzyło uwierające nierówności pod podeszwą. No, nie dawało się chodzić. Wypiliśmy też po kubku gorącej herbaty, do której zaordynowałam sobie masę cukru i po tych wszystkich zabiegach poczułam się jak nowa. Mogliśmy iść dalej.

Troszkę zasiedzieliśmy się na PK 11.

Przy ognisku zaczęło się już powoli ściemniać i wyjęliśmy czołówki. Tomek oczywiście spakował mi to niedorobione bździdło, co to się z nim dogadać nie umiem, ale jak się idzie we dwoje, to w sumie i jedna latarka starczy, więc nie protestowałam specjalnie. No dobra, muszę przyznać, że na mapę patrzy się z tym nawet nieźle, ale poza mapą - tragedia. Co ruszyłam głową do góry albo do dołu to lampka świeciła raz mocniej, raz słabiej, a moje stare oczy nie nadążały akomodować i nigdy nie były na bieżąco z mocą światła. No i rozejrzeć się dookoła ciężko, bo wiązka światła wąziutka i nie daje się regulować.
Dziesiątkę podbijaliśmy już po ciemku, ale znaleźliśmy ją łatwo.  Z dziewiątką też nie było problemów, a widoczność malała z minuty na minutę. Oprócz tego, że zrobiło się ciemno, to zewsząd sączyła się gęsta mgła i nic nie było widać na wyciągnięcie ręki. Dobrze, że te wąwozy były wielkie i trudno było je ominąć niezauważone.
Wiedzieliśmy już, że na pewno nie weźmiemy wszystkich punktów i planowaliśmy po szóstce zacząć wracać. I chyba tylko ta obietnica powrotu trzymała mnie przy życiu. W drodze na ósemkę zjadłam ostatniego batonika, ze zdziwieniem konstatując, że pierwszy raz w życiu pożarłam wszystko, co wzięłam na drogę i jeszcze mi było mało. Do tej pory batoniki głównie wyprowadzałam na spacer, a zjadałam w samochodzie w drodze powrotnej.
Na ósemce ponownie spotkaliśmy Przemka, który przeoczył ten punkt i musiał po niego wracać. Nadłożył kawał drogi i w efekcie odechciało mu się dalszej walki o komplet punktów.

Spotkanie na PK 8

Za to chętnie odprowadził nas do Kryniczek, chociaż nasza siódemka nie była jego punktem. Chyba naprawdę stracił serce do tej swojej setki.
Na szóstkę doszłam już na rezerwie, a tam pod samym lampionem czekała na mnie ławeczka. Normalnie cud! Mogłam na moment przysiąść i zebrać się w sobie.

Ławeczka taka bardziej z konara, ale dobre i to.

Niby z szóstki mieliśmy wracać do bazy, ale kiedy Tomek rzucił hasło, że z piątki będzie praktycznie taka sama odległość, a dodatkowy punkt zdobyty, nie wahałam się długo i mimo zmęczenia chętnie poszłam. Bo to jest tak, że albo żałuje się natychmiast, że się idzie i męczy, ale trwa to tylko do powrotu do bazy, albo żal, że się nie poszło jest odroczony, ale trwa dużo dużo dłużej, może nawet już zawsze?
Między szóstką, a piątką była cywilizacja z asfaltem i rzeką, którą musieliśmy pokonać mostem. Tradycyjnie zachodząc zabudowania od d..y strony natrafiliśmy na ciąg ogrodzeń, a wiadomo jak to jest trudno przebić się do drogi kiedy wszystko jest pogrodzone. W efekcie znaleźliśmy się na czyimś podwórku, dookoła rozszczekały się psy (nie wiadomo czy na uwięzi), a jedyną drogą szybkiej ewakuacji (zanim gospodarz wyskoczy z kosą) było przeczołganie się pod ogrodzeniem, na szczęście zrobionym z desek, a nie siatki. Między pierwszą deską, a ziemią było dość miejsca żeby zwiać. Oczywiście za jednym płotem był kolejny, szczęśliwie o podobnej konstrukcji, więc uszliśmy z życiem.
Piątki za nic nie mogliśmy znaleźć. Przy zerowej widoczności kierowaliśmy się tylko wskazaniami kompasu i liczeniem kroków. Niestety, droga którą nadeszliśmy nie szła dokładnie po równoleżniku jak założyliśmy i znaleźliśmy się za daleko na północ od punktu. Miotając się we mgle znowu natknęliśmy się na Przemka, który podobnie jak my miał problem ze znalezieniem piątki. Szukaliśmy razem, no ale ile można. W końcu poddaliśmy się i postanowili wracać. Przemek został, zupełnie niepotrzebnie, bo ostatecznie też  nie znalazł. A mogło być tak pięknie, bo gdybyśmy od razu wzięli piątkę, to i czwórki na pewno nie odpuścilibyśmy tak łatwo. Wrócilibyśmy tylko bez trzech punktów, a nie bez pięciu.
Z nieznalezionej piątki do bazy było w pieron daleko. Tomek bał się powiedzieć mi ile i skłamał, że tylko sześć kilometrów. Zmierzyłam sobie na mapie i mi wyszło osiem. Ile by nie było, wrócić i tak jakoś trzeba było, a nie zakładałam podwózki i dyskwalifikacji. Cała droga powrotna to już był asfalt i teoretycznie mogliśmy pobiec żeby było szybciej. Niestety - tylko teoretycznie. Moje nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa, a szczególnie mięśnie odpowiedzialne za ruch odrywania od podłoża i unoszenia do góry. Mogłam tylko szurać noga za nogą. Zresztą nawet i z tym miałam problemy, bo zrobiło się tak zimno, że impulsy z mózgu idące do nóg zamarzały wpół drogi i nogi nie wiedziały co robić. Tym sposobem po raz pierwszy nie biegliśmy od ostatniego punktu. Do kompletu "pierwszych" rzeczy (skarpetki, żarcie, bieganie) dorzucić można jeszcze zamarznięcie kamerki, co też się nie zdarzało i przez to nie mamy uwiecznionego powrotu na metę.
W bazie litościwie Ania (dziecko drogie) zatroszczyła się o mnie - podała piwo, przyniosła obiad, oddała swoje ostatnie batoniki - jednym słowem podtrzymywała moje funkcje życiowe. Ostatkiem sił dowlokłam się pod prysznic i w końcu padłam na materac. Powrotu do domu odmówiłam stanowczo. Tego mogłabym już nie przeżyć.
Rano obudziłam się w całkiem dobrej kondycji - skurcze nie łapały, chodziłam bez trudu, nawet schody nie robiły na mnie wrażenia. Czyżbym jednak za mało dostała poprzedniego dnia w kość?

A tak wyglądało nasze przejście:


Będzie jeszcze oczywiście film. Bądźcie czujni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz