czwartek, 14 lutego 2019

Parkrun i FalInO

W sobotę zaszaleliśmy i zaliczyliśmy dwa biegi: parkrun i FalInO. Z parkrunem mam ostatnio problem - miałam bić rekordy jak szalona, a tymczasem chała - jest coraz gorzej. Dobiegam do pewnych określonych miejsc i czuję kompletny odpływ sił. Koniec, kropka - nie da rady , trzeba zwolnić. Wiem, że to dzieje się w głowie, bo tak samo miałam na naszej przydomowej trasie leśnej. Tutaj wystarczyło zmienić kierunek biegu, na parkrunie raczej się nie da. Może trzeba spróbować pobiegać w innej lokalizacji i tak oszukać umysł? Trzeba by spróbować.

Tuż przed metą.
Fot.: D. Mikulski (prawdopodobnie:-))

Prosto z Parku Skaryszewskiego pojechaliśmy do Falenicy. Tam czekała nas niespodzianka - trasa męska i kobieca były takie same, bo organizatorowi coś się poptaszkowało z mapami i wydrukował tylko jedną wersję. Wybiegłam na trasę pierwsza, żeby Tomek mógł mnie dogonić, przegonić i dotrzeć na metę dużo przede mną. Co mu miałam żałować tej satysfakcji? :-)
Pierwszy punkt umiejscowiony był na boisku, ale tym razem brałam to pod uwagę i nie przeżyłam szoku. Od razu wiedziałam gdzie biec. Za to już przy drugim punkcie nadłożyłam drogi i zupełnie niepotrzebnie obiegłam budynek naokoło. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że chciałam jak najszybciej wyrwać się z tłumu biegaczy górskich podążających na start i skręciłam w las przy pierwszej okazji. Potem samo już tak głupio poszło.
Do punktu szóstego szło dobrze, a siódemkę przeleciałam. Biegłam tak mniej więcej na azymut, większą uwagę zwracając na biegaczy górskich masowo śmigających po okolicznych drogach niż na kompas.Kiedy nagle zobaczyłam przed sobą zabudowania, wiedziałam, że jestem za daleko. Na punkt wracałam też tak mniej więcej, ale docelowo skutecznie.
Przy dwunastce spotkałam Tomka i tak profilaktycznie spytałam gdzie jest dołek, do którego lecę, a tu okazało się, że już za mną. Znowu musiałabym wracać i szukać. Jednak jest prawda w powiedzeniu: kto pyta, nie błądzi.
Siedemnastka moim zdaniem była źle rozstawiona, ale dawała się łatwo znaleźć jak się człowiek rozejrzał dookoła. Punkt miał stać za górką, a był na jej zboczu. No, chyba, że ja niedowidzę.
W całym tym bieganiu wcale najtrudniejsze nie było znalezienie punktów, tylko przedarcie się przez tłum biegaczy górskich, kiedy nasze trasy krzyżowały się ze sobą. Można było albo ich przeczekać (a czas leciał), albo pchać się na chama między nich. Stosowałam obydwie techniki, przy drugiej starając się ograniczyć chamstwo do minimum.

Tak wygląda mój przebieg.

Przed ostatnim punktem czekał już na mnie Tomek gotów do uwiecznienia mojego finiszu. Chyba szybko musiałam zasuwać, bo wszystkie zdjęcia wyszły rozmyźgane i dopiero przy samym lampionie, jak wyhamowałam, trochę lepsze.

Uff, ostatni punkt!

Tradycyjnie w wynikach szału nie ma, ale źle też nie, bo uplasowałam się dokładnie w połowie stawki. Następnym razem będzie lepiej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz