piątek, 8 lutego 2019

WesolIno contra Wedel

Drugiego lutego kto żyw wybierał się na Bieg Wedla, więc na WesolInO zapowiadała się skromna obsada. No to od razu zaczęłam roztaczać przed sobą wizję zwycięstwa, bo jeśli będę tylko ja jedna, to nie ma zmiłuj - jest podium:-). No niestety, inne orientantki chyba też tak pomyślały i jednak grupka się nas zebrała.  A niektóre to złośliwie po WesolInO pojechały jeszcze na tego Wedla. Życie jest jednak okrutne:-(
Tym razem start był po drugiej stronie ul. Czecha, a nie w okolicach szkoły. Nie za bardzo lubię, bo trzeba dojść i człowiek marznie, ale trudno. Wystartowałam razem z Tomkiem, ale już pierwszy punkt mieliśmy inny, chociaż tuż obok siebie. Ta bliskość punktów od razu sugerowała sprawdzanie numerów, żeby nie nabrać się na PK i innej trasy. A mówią, że w BnO nie ma stowarzyszy:-)
Leciało się nieźle, ale zauważyłam, że coś mnie ściąga na jedną stronę. Na szczęście lampiony były widokowo rozwieszone, więc zawsze dawało się je jakoś wypatrzyć. Zresztą jak już ustaliłam gdzie mnie ściąga, to zaczęłam korygować. Żarło do PK 5. Niby punkt jak każdy inny, wcale na trudny nie wyglądał, a jednak...  Z czwórki wybiegłam prosto na dołek i okazało się, że to nie ten, bo nie ma lampionu.
- Spoko, oblecę sąsiednie dołki i musi być - pomyślałam.
No niestety, w sąsiednich też nic nie było. Wiedziałam, że jestem w dobrym miejscu, bo była droga i zabudowania, a jednak... Po obleceniu wszystkich dołków poddałam się, podeszłam do drogi na wysokość zabudowań, ustawiłam azymut i licząc kroki podeszłam do... właściwego dołka. Jakim cudem udało mi się go wcześniej pominąć?  Cóż - znowu zniosło.Tym sposobem na łatwym punkcie straciłam jedenaście minut:-(

 I znowu mnie ciut zniosło.

Nic to, ruszyłam dalej, już bez niespodzianek. Chwilę zatrzymało mnie przy PK 9, bo zapomniałam, że znosi, ale raz dwa ogarnęłam się i znalazłam właściwe miejsce.
Autor trasy zafundował nam kilkakrotne zdobywanie szczytu wydmy, ale to dobrze, bo przecież trzeba ćwiczyć podbiegi.  Aczkolwiek muszę przyznać, że pod koniec trasy to już bardziej ćwiczyłam podchody niż podbiegi, bo moja kondycja jest, jak by to powiedzieć?, w zaniku. Albo bardziej elegancko - dopiero się buduje.
Kiedy w końcu dobiegłam na metę, Tomka nie było. Nie wiedziałam czy już, czy jeszcze. Potem okazało się, że pobiegł sobie jeszcze jedną pętelkę biegów górskich. Beze mnie:-( Chociaż - może to i lepiej, bo przynajmniej zachowałam ciut sił na następny dzień.
A z pierwszego miejsca oczywiście nici, zajęłam dopiero czwarte.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz