W niedzielę po WesolInO wcale nie odpoczywaliśmy, bo przecież trzeba trenować. Zapisaliśmy się na trening OK!Sportu w Dąbrówce. Jest jedna rzecz, której się boję na tych ich treningach - nie mają zwyczaju wieszania lampionów, a w terenie stoją tylko samotne stacje bazowe, które niestety nie są widoczne z daleka. Jak ktoś jest mistrzem nawigacji to znajdzie, ale ja to już niekoniecznie. Mogę stać metr od stacji i nie zauważyć, a mówię to z doświadczenia.
Do wyboru była warstwicówka albo mapa pełna, przezornie wybraliśmy pełną. Każdy otrzymywał taką samą mapę (oczywiście w obrębie tego podziału na pełną i niepełną) i mógł sobie wybrać wariant o odpowiadającej mu długości. Ja wybrałam trasę B - 6,6 km, Tomek ambitnie A - 15,2 km. Tuż przede mną wystartowała Ula i biegnąc za nią uzmysłowiłam sobie, że przecież na pewno też leci na 6 km i będziemy sobie deptać po piętach. A co to za trening kiedy osoba poprzedzająca wskazuje położenie punktu:-( Wyprzedzić jej raczej nie miałam szans, przeczekiwać nie chciałam, więc jedyną szansą był wybór innych wariantów przebiegu. Potem okazało się, że Ula podobnie jak ja też kombinowała jak by się wymiksować z tej niezręcznej sytuacji. Pierwsze trzy punkty: 50, 42, 38 wzięłyśmy praktycznie razem i dopiero przebieg na 36 trochę nas rozdzielił, a i tak zobaczyłyśmy się w okolicach punktu. Dopiero potem straciłyśmy się definitywnie z oczu.. Przebieg z 36 na 46 był dłuuugi i dawał możliwość różnych wariantów trasy. Dodatkowo gnałam ile sił w nogach (dużo to ich tam nie było) żeby dopaść punktu przed konkurentką.
Muszę powiedzieć, że moje obawy związane z brakiem lampionów tym razem okazały się bezpodstawne, bo punkty stały w miejscach charakterystycznych (a nie na niczym) i dodatkowo blisko dróg, więc w razie pobłądzenia można było się jakoś odnaleźć. Wyjątkowo nawigacyjnie szło mi dość dobrze, sporo przelotów było po drogach, a z azymutami raczej nie mam większych problemów. Przy PK 47 trochę mnie zastopowało, bo wyszłam na zakręt rowu, którego to zakrętu na mapie nie było - rów się po prostu kończył. Dla pewności pokręciłam się trochę po terenie i w końcu poszłam tam, gdzie na mapie był zaznaczony punkt.
Głupotę popełniłam dopiero na PK 48. Może nawet nie tyle głupotę, co zwykły czeski błąd. Podbiłam punkt, popatrzyłam na mapę gdzie dalej i zamiast przeczytać PK 45, to ja przeczytałam PK 54. PK 54 owszem - był, tyle że nie należał do mojej trasy. Zorientowałam się dopiero po jego podbiciu, kiedy sprawdziłam gdzie dalej. Tym sposobem dołożyłam sobie trochę odległości, ale co tam. Przy PK 45 z daleka zobaczyłam plecy Uli i w drodze na metę usiłowałam ją dogonić. Oczywiście bezskutecznie i dobiegłam już po niej.
A potem długo, długo czekałam na Tomka. Pojadłam, popiłam, pogadałam, przeczytałam cały internet, a jego nie było. Organizatorzy zwinęli metę i poszli zbierać stacje bazowe, a Tomka wciąż nie było. Kiedy w końcu zadzwoniłam kontrolnie sprawdzić, czy coś go na trasie nie zjadło, okazało się, że już zbliża się do mety, co to już była zwinięta. Na szczęście organizatorzy wpisali mu czas z zegarka, a z zapisu trasy odtworzył międzyczasy, mógł więc załapać się na klasyfikację, która zresztą i tak nie miała znaczenia, bo to przecież trening.
A tak wyglądały moje zmagania z trasą:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz