czwartek, 28 lutego 2019

Sobotnie rytuały

Chyba zaczyna nam się wykształcać nowa, świecka, sobotnia tradycja - rano parkrun, potem FalInO lub WesolnO, w zależności, co jest akurat dostępne. Tak było i w ostatnią sobotę. Na parkruna jechaliśmy bojowo nastawieni, przekonani, że ustanowimy nowe rekordy. Własne oczywiście, nie światowe. Tomek opracował mi plan działania:
- Najpierw zapie….asz, potem trochę wolniej, a na koniec znowu zapie….asz!
Ponieważ jestem ambitna, postanowiłam trochę zmodyfikować plan i zapie….ać cały czas. Na starcie ustawiliśmy się w pierwszej linii, no bo życiówka, nie? Ruszyłam od razu ostro. O dziwo, nogi nie odmówiły współpracy, a i z oddychaniem jakoś wyrabiałam. Moja bezpośrednia konkurentka (z przedziału wiekowego) została w tyle i postanowiłam nie dać się jej wyprzedzić. Już mniej więcej pamiętam trasę, więc łatwiej mi było rozkładać siły, no i mogłam się pocieszać: jeszcze do jeziorka, do mostku, do siłowni. Tak gdzieś w trzech czwartych trasy ciut mnie przymuliło i nieco zwolniłam. Moja rywalka wykorzystała chwilę słabości i dogoniła mnie przyjaźnie zagadując.
- Kurczę, to ona ma jeszcze siłę gadać??? - pomyślałam, wysapując krótką odpowiedź.
Chwilę biegłam tuż za jej plecami, ale odległość wciąż się powiększała. Nie tak drastycznie jak dotychczas, ale jednak. Pod koniec znowu przyspieszyłam, a na ostatnich metrach, gdzie zwykle wlokę się ostatkiem sił, nawet za bardzo nie zwolniłam. Niestety, rekordu nie było - zabrakło marnych 25 sekund:-( Tomkowi zabrakło jeszcze mniej, bo 6 sekund. W następną sobotę to już na pewno nam się uda!
Po parkrunie Falenica i FalInO. Tym razem organizator nie pomylił map i panie biegały na swoich mapach, a panowie na swoich. Ponieważ ostatnio wyszło na jaw, że panie spokojnie radzą sobie z trasą męską, więc dostałyśmy traskę dłuższą niż zwykle, czyli 6 km. Faceci dostali ponad 8 km.
Ja tam byłam zadowolona, bo na takie trzy, czterokilometrowe to już mi się za bardzo nie chce wychodzić, bo to więcej dojazdu niż samej zabawy. Chętnie bym napisała, ze przeleciałam bezproblemowo, ale dwa razy się zacięłam. Najpierw  z trójki na czwórkę trochę się zapędziłam i wylądowałam przy strzelnicy, ale na szczęście od razu wiedziałam gdzie jestem, a czwórka była blisko. Do kolejnych punktów biegłam jak po sznurku i popadłam w końcu w taki samozachwyt, że to się musiało źle skończyć. Już stosunkowo blisko mety, przy grupie punktów 13-17 byłam tak wyluzowana, że prawie nie patrzyłam na mapę, a i w teren tak jakoś nieuważnie. I w efekcie zgubiłam PK 14. Oddalałam się od niego i tylko troszeczkę mi coś nie pasowało. A powinno bardzo nie pasować! Dopiero kiedy dotarłam do zabudowań, na metę Biegów Górskich skapnęłam się, że powinnam być bardzo gdzie indziej. Musiałam wrócić kawał drogi, do tego na szczyt wydmy, a przy tych wszystkich biegaczach górskich wstyd mi było włazić krok za krokiem, więc wbiegłam na tę pioruńską górę mało nie wyzionąwszy ducha. Na ostatnie punkty już się bardziej skupiłam. Ponieważ trasę pokonywałam spokojnie, świńskim truchtem, to i miejsce odległe. Ale podobno im wolniej się biegnie, tym szybciej się chudnie (czy jakoś tak), więc nie narzekam.
Szybko to było na parkrunie, a FalInO to rozrywka.


Trasa kobieca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz