niedziela, 17 marca 2019

ZZK Kosewko

Po ostatniej serii niepowodzeń nawigacyjno-wydolnościowych miałam poważne wątpliwości czy po ciężkiej sobocie dobrym pomysłem jest lecieć w niedzielę dziesięć kilometrów, ale postanowiłam spróbować. Rano miałam ciśnienie w normie i poza lekkim ćmieniem głowy czułam się dobrze. To już połowa sukcesu. Jednakowoż na wszelki wypadek wolałam założyć, że się zgubię, zmęczę, nie dam rady i spędzę w lesie cały dzień. Na te marne dziesięć kilometrów przygotowałam się więc jak na pięćdziesiątkę - kamizelka biegowa, butelka wody, żarcie. Zastanawiałam się nad namiotem i śpiworem, ale z mapy wynikało, że w okolicy jest sporo cywilizacji, to kwaterę jakąś zawsze można wynająć.
Startowaliśmy znad Wkry i moja trasa wszystkie punkty miała po drugiej stronie rzeki. Myślałam, że będziemy latać mostkiem w te i we wte, ale autor trasy oszczędził nam tych atrakcji. Pierwszy punkt był na samym końcu mapy - całe dwa kilometry pustego przebiegu. W linii prostej, żeby nie było. Prawie pod sam punkt dało się dotrzeć drogami i ścieżkami. Kolejne punkty były już w normalnych odległościach od siebie, za to aż do dziewiątki kręciliśmy się w kółko, bo na PK 3/7 był motylek. Ponieważ skala mapy była dla mnie przyjazna, więc tym razem (w odróżnieniu od biegu z wcześniejszej niedzieli) nie miałam problemów nawigacyjnych i łapałam kolejne punkty bezproblemowo. Im bardziej przesuwaliśmy się na wschód, tym gorszej jakości był las - jeżyny, dzikie róże, zielsko - a wszystko próbowało złapać za nogi i powalić. Przy PK 11 spotkałam Tomka, a ponieważ następny punkt mieliśmy ten sam, ruszyliśmy w jednym kierunku. Oczywiście Tomek przodem i usiłował jak najszybciej mnie zgubić:-) A tu jeżynki za nóżki trzymały (he, he) i prawie do samego końca miałam go na oku. Dwunastka była na skarpie. Jakoś nie gustuję we wspinaczce po pionowych zboczach, ale co było robić? Wlazłam. Wlazłam i to trochę za wysoko i parę metrów podejścia mi się zmarnowało. Buuu. Na trzynastce umyśliłam sobie, że czternastki nie znajdę. Nie wiem dlaczego, ale tak mi się zakodowało. Z podobnie bliżej nieznanych powodów miałam pewność, że siedemnastkę będzie łatwo namierzyć i tym sposobem na czternastkę szłam z siedemnastki. W sumie każda metoda jest dobra. Dodatkowo między trzynastką, a siedemnastką zaliczyłam asfalt, bo tak byłam już zdegustowana jeżynami, że wolałam nadłożyć drogi, ale iść po równym. Od czternastki poprzez piętnastkę na skarpie (znowu wdrapywanie się) i szesnastkę pod skarpą (złażenie) wróciłam do siedemnastki. Stamtąd już było w stronę mety, ale dziewiętnastka i dwudziestka nie były łatwe. To znaczy do znalezienia łatwe, ale dostać się do nich z moja kondycją i zamiłowaniem do wspinaczki, to już mniej. Od dwudziestki to już tylko na most (w pieron daleko) i na metę. Kiedy dobiegłam, myślałam, że mi metę już zwinęli, bo na mapie była zaznaczona w tym samym miejscu co start, czyli powinna być przy naszym samochodzie:-) A była przy samochodzie organizatorów! Na szczęście naprowadzili mnie i mogłam się odbić. Tomek, który przybiegł jakieś dwadzieścia minut po mnie miał mniej szczęścia, bo organizatorzy zebrali mu ostatni punkt. Ale meta jeszcze była, a że zebrany punkt był przy mecie i widać było, że dobiegł w miejsce gdzie stał, więc ma zaliczony.

Tomek na mecie - jeszcze zdążył.


Pamiątkowa fotka przed odjazdem.

Tym razem przebieg mogę pokazać bez większego wstydu. Pewnie, że zawsze można było trochę lepiej, a przede wszystkim szybciej, ale w porównaniu z atrakcjami sprzed tygodnia to śmiało mogę powiedzieć: rewelacja! :-) :-) :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz