Fotka z parkrunowego fejsa - autorem jest Arek.
Gdzieś tak przed ostatnią prostą trochę chyba musiałam zwolnić, bo parę osób mnie wyprzedziło, chociaż może po prostu zaczęli tak wcześnie finiszować. Konkurentka dopadła mnie przed ostatnim zakrętem, ale słyszałam, że dyszy nie mniej ode mnie. Długą chwilę biegłyśmy łeb w łeb. Zdekoncentrował mnie Tomek, który widząc co się dzieje, zaczął mnie dopingować. Niestety, okazało się, że doping bardziej pomógł rywalce i wyprzedziła mnie o 5 sekund. Ale i tak pobiłam własny rekord i mam nową życiówkę! Poprawiłam swój rekord o całe CZTERY sekundy!Tomek swój też! Ale tylko o trzy:-) Ludzie! Jakie te buraki człowiekowi dają przyspieszenie! :-)
W drodze do Wesołej (bo pojechaliśmy jeszcze na WesolInO) doczytałam w Internetach, że tego soku to trzeba wypić pół litra żeby zadziałał, a nie - jak my - małą, niepełną szklaneczkę. Bo widzicie - najważniejsze, że my w te buraki uwierzyliśmy! Pomogło! Zresztą gdybym wypiła pół litra soku, to czas miałabym dużo, dużo gorszy, bo na trasie biegu nie ma toalet i musiałabym pewnie lecieć na najbliższą stację benzynową.
Na WesolInO już nie planowałam bić żadnych rekordów, a jedynie nie zgubić się i dotrzeć na metę. Kiedy zobaczyłam mapę, jeszcze bardziej zapragnęłam nie zgubić się. Na mapie większą część kartki zajmował opis punktów i legenda, tak 2/3 strony było po prostu białe, niezadrukowane, a w rogu widniały kółeczka oznaczające PK i linie łączące te kółeczka. Jak się dobrze przyjrzeć, to można było jeszcze gdzieniegdzie odnaleźć jakieś szczątki treści pod kółeczkami i liniami i... to wszystko. Jednym słowem - trasa Świętego Azymuta.
Chyba na tuszu oszczędzają:-)
Całe szczęście, że akurat azymuty, to jedna z niewielu rzeczy, które mi w tej orientacji dość dobrze wychodzą, więc założyłam, że jakoś dam radę. Zresztą, dość niepostrzeżenie, przeminęły już czasy, kiedy zgubiwszy się wpadałam w panikę i albo biegłam gdziekolwiek przed siebie, albo wracałam na metę, jeśli wiedziałam gdzie ona jest. Teraz potrafię się zlokalizować porównując mapę z terenem i zamiast histeryzować, myślę. Nawet działa.
Moja trasa miała pięć kilometrów i trochę podbiegów. Ponieważ po rekordach byłam już ciut wycięta, więc nie nastawiałam się na szybkość, a jedynie celność. I muszę przyznać, że z tym ostatnim nie miałam problemów. Truchtałam sobie z punktu na punkt, na azymut oczywiście i z reguły zawsze wychodziłam na lampion, a jak nie, to przynajmniej był w zasięgu wzroku. Pod górę częściej podchodziłam niż wbiegałam, przez las też nie zawsze dało się biec, toteż i czas miałam taki mniej ambitny - prawie godzinę. Na dobiegu do mety spotkałam Tomka i na ostatniej prostej zrobiliśmy sobie wyścig. Wygrałam. Albo dał mi wygrać:-)
Muszę przyznać, że sobota była dobrze wybieganym dniem!
Tak wygląda mój przebieg. Chyba dość przyzwoity?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz