W bazie czekała mnie niespodzianka - skończyły się mapy "żeńskie" i miałam do wyboru: pobiec na męskiej albo na męską nanieść sobie trasę żeńską. Z do dzisiaj niejasnych dla mnie powodów, zamiast wziąć męską i lecieć, uparłam się biegać na żeńskiej, w związku z czym musiałam ją sobie narysować. Ula, która miała w ręku ostatni żeński egzemplarz, użyczyła mi go do przerysowania, ale widziałam, że już przebiera nogami, żeby lecieć do lasu. Starałam się więc rysować szybko, a jak szybko to wiadomo - byle jak. W końcu jednak miałam w ręku produkt mapopodobny i mogliśmy pójść na miejsce startu.
Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji - choćby awaryjne:-)
Zanim ruszyłam, jeszcze raz dokładnie przeanalizowałam "mapę", żeby upewnić się, że na pewno pobiegnę na swój punkt. Akurat moja jedynka była z tych dorysowanych i zaznaczona tak mniej więcej, na zasadzie szukania lampionu, a nie miejsca charakterystycznego:-)
Start!!!!
Ale nic to - pobiegłam. Na wszelki wypadek postanowiłam do górki polecieć ścieżką, potem wzdłuż wzniesienia i na końcu powinien wisieć lampion. Pewnie trafiłabym od razu, gdyby mi się nie pomyliły górki. Że też akurat musiały być dwie leżące równolegle do siebie... Trochę pokręciłam się w kółko nie dowierzając własnym oczom, że lampionu nie ma, ale w końcu wzięłam się za analizę mapy i najbliższego otoczenia i doszłam co jest grane.
Dwójka była banalnie łatwa, prawie przy ścieżce, a jednak udało mi się jej nie znaleźć. Tak dla dokładności to przeszłam koło niej może o metr, ale na WesolInO wykształciła się jakaś nowa tradycja, że lampiony leżą zmięte na dnie dołka, a czasem jeszcze przysypane z lekka igliwiem, czy liśćmi. No, nie zauważyłam. Dopiero czesząc pobliskie dołki zwróciłam uwagę, że co chwilę ktoś się schyla w tym samym miejscu, więc na pewno to coś musi znaczyć. Znaczyło!
Kiedy już zaczęłam marudzić w duchu, że nadaję się do tej orientacji jak widelec do zupy, wreszcie zażarło i bezproblemowo dotarłam aż do szóstki. A właściwie prawie do siódemki, ale tam znowu coś mnie przyćmiło i chwilkę szukałam lampionu.
Na mapie nie narysowałam sobie kresek łączących kolejne punkty, bo wydawało mi się to zupełnie niepotrzebne. Dopiero w lesie, kiedy musiałam na mapie zlokalizować kolejny punkt, do jakiego mam biec, dotarło do mnie, że jest to jednak wielkie ułatwienie. Mnóstwo czasu traciłam na szukanie kółeczek z kolejnymi numerkami, potem jeszcze musiałam dopasować do nich kod, a jak już byłam gotowa biec, to często już zapominałam gdzie. No, zupełnie widelec do zupy.
Na dwunastkę to już mnie zniosło kompletnie z trasy, bo najwyraźniej namierzyłam się nie od tej ścieżki co trzeba, a przecież wiedziałam gdzie jestem. Na szczęście spotkałam Tomka, który wykierował mnie do właściwych dołków.
A najlepszy numer zrobiłam po dwunastce - zamiast biec na trzynastkę, pognałam od razu na metę. Nie zauważyłam dopisanego ręcznie numerku i myślałam, że to punkt "męski".
Meta.
Mało tego, nawet na wydruku otrzymanym w bazie nie zauważyłam NKL-ki i dopiero dzień później zorientowałam się, że przegapiłam punkt. Ale tak prawdę mówiąc wcale mi to nie robi, bo świetnie się bawiłam i miałam wyjątkowo dużą frajdę z pobytu w lesie. Nawet jeśli moje "sukcesy" były mocno problematyczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz