środa, 27 marca 2019

Narysuj sobie mapę

Finałowe trasy WesolInO miały być dłuższe niż zwykle, więc po parkrunie  nawet nie zostaliśmy na wspólną fotkę, tylko biegusiem do samochodu, żeby zdążyć dojechać, pójść na trasę i wrócić zanim zbiorą lampiony.
W bazie czekała mnie niespodzianka - skończyły się mapy "żeńskie" i miałam do wyboru: pobiec na męskiej albo na męską nanieść sobie trasę żeńską. Z do dzisiaj niejasnych dla mnie powodów, zamiast wziąć męską i lecieć, uparłam się biegać na żeńskiej, w związku z czym musiałam ją sobie narysować. Ula, która miała w ręku ostatni żeński egzemplarz, użyczyła mi go do przerysowania, ale widziałam, że już przebiera nogami, żeby lecieć do lasu. Starałam się więc rysować szybko, a jak szybko to wiadomo - byle jak. W końcu jednak miałam w ręku produkt mapopodobny i mogliśmy pójść na miejsce startu.

Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji - choćby awaryjne:-)

Zanim ruszyłam, jeszcze raz dokładnie przeanalizowałam "mapę", żeby upewnić się, że na pewno pobiegnę na swój punkt. Akurat moja jedynka była z tych dorysowanych i zaznaczona tak mniej więcej, na zasadzie szukania lampionu, a nie miejsca charakterystycznego:-)

Start!!!!

Ale nic to - pobiegłam. Na wszelki wypadek postanowiłam do górki polecieć ścieżką, potem wzdłuż wzniesienia i na końcu powinien wisieć lampion. Pewnie trafiłabym od razu, gdyby mi się nie pomyliły górki. Że też akurat musiały być dwie leżące równolegle do siebie... Trochę pokręciłam się w kółko nie dowierzając własnym oczom, że lampionu nie ma, ale w końcu wzięłam się za analizę mapy i najbliższego otoczenia i doszłam co jest grane.
Dwójka była banalnie łatwa, prawie przy ścieżce, a jednak udało mi się jej nie znaleźć. Tak dla dokładności to przeszłam koło niej może o metr, ale na WesolInO wykształciła się jakaś nowa tradycja, że lampiony leżą zmięte na dnie dołka, a czasem jeszcze przysypane z lekka igliwiem, czy liśćmi. No, nie zauważyłam. Dopiero czesząc pobliskie dołki zwróciłam uwagę, że co chwilę ktoś się schyla w tym samym miejscu, więc na pewno to coś musi znaczyć. Znaczyło!
Kiedy już zaczęłam marudzić w duchu, że nadaję się do tej orientacji jak widelec do zupy, wreszcie zażarło i bezproblemowo dotarłam aż do szóstki. A właściwie prawie do siódemki, ale tam znowu coś mnie przyćmiło i chwilkę szukałam lampionu.
Na mapie nie narysowałam sobie kresek łączących kolejne punkty, bo wydawało mi się to zupełnie niepotrzebne. Dopiero w lesie, kiedy musiałam na mapie zlokalizować kolejny punkt, do jakiego mam biec, dotarło do mnie, że jest to jednak wielkie ułatwienie. Mnóstwo czasu traciłam na szukanie kółeczek z kolejnymi numerkami, potem jeszcze musiałam dopasować do nich kod, a jak już byłam gotowa biec, to często już zapominałam gdzie. No, zupełnie widelec do zupy.
Na dwunastkę to już mnie zniosło kompletnie z trasy, bo najwyraźniej namierzyłam się nie od tej ścieżki co trzeba, a przecież wiedziałam gdzie jestem. Na szczęście spotkałam Tomka, który wykierował mnie do właściwych dołków.
A najlepszy numer zrobiłam po dwunastce - zamiast biec na trzynastkę, pognałam od razu na metę. Nie zauważyłam dopisanego ręcznie numerku i myślałam, że to punkt "męski".

 Meta.

Mało tego, nawet na wydruku otrzymanym w bazie nie zauważyłam NKL-ki i dopiero dzień później zorientowałam się, że przegapiłam punkt. Ale tak prawdę mówiąc wcale mi to nie robi, bo świetnie się bawiłam i miałam wyjątkowo dużą frajdę z pobytu w lesie. Nawet jeśli moje "sukcesy" były mocno problematyczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz