Znowu dostaliśmy jakieś zbereźne mapy z rozbieraniem i po kartce plątały nam się staniki, muszki i skarpetki. Gdzie reszta odzieży - wolę nie dociekać.
Z dwunastu wycinków część była zlustrowana, część obrócona, część kompletnie ciemna i nieczytelna, czyli nie zapowiadało się łatwo. Ja nawet nie próbowałam ogarniać mapy, tylko od razu założyłam, że idę za Tomkiem i mam wszystko gdzieś. Ponieważ zarządził obejście jeziorka dookoła - nie protestowałam. Kazał szukać PK P - szukałam i nawet wskazałam mniej więcej miejsce, ale że ślepoty z nas, to stojąc przy drzewie z lampionem, nie zauważyliśmy go. Wobec braku sukcesu nad wodą, postanowiliśmy pójść wzdłuż Alei Stanów Zjednoczonych, zakładając, że coś tam musi być. Po drodze jeszcze Tomka natchnęło, że minęliśmy PK M, ale niedużo, więc wróciliśmy po niego.
Dotarliśmy do bloków ułożonych w trzy identyczne schematy, które nawet pamiętałam z oglądu mapy okolic, którego zapobiegawczo dokonałam przed wyjściem z domu. Między tymi blokami spędziliśmy pięćdziesiąt minut usiłując znaleźć cztery punkty. Jak znaleźliśmy jeden, to inne do niego nie pasowały położeniem, jak inny, to część pasowała, a część nie. W końcu połapaliśmy się, że na początku zgarnęliśmy stowarzysze i to od nich namierzaliśmy się dalej. Ostatecznie udało się wszystko naprostować, ale ile się ułaziliśmy, to nasze. Ja to nawet w tych emocjach zapomniałam, że miałam mieć wszystko gdzieś i aktywnie szukałam i kombinowałam. Na koniec zgarnęliśmy jeszcze punkt przed kładką i w końcu mogliśmy przejść na drugą stronę A.S.Z.
Po drugiej stronie niestety nie było łatwiej. Znowu nabraliśmy się na podobny układ budynków, wzięliśmy stowarzysza i namierzając się od niego bezskutecznie szukaliśmy kolejnych punktów. Ogarnięcie sytuacji, zrobienie przebitki i odnalezienie wszystkich punktów w okolicy zajęło nam prawie czterdzieści minut. Przy tym tempie nie zanosiło się, że zdążymy dotrzeć do mety przed świtem, a organizatorzy straszyli zwinięciem się o 21:20. Na szczęście potem poszło już łatwiej, a kolejną przebitkę zrobiliśmy bez wracania się i szukania, bo po prostu nad kanałkiem wzięliśmy lampion z drzewa za wcześnie. Po powrocie nad jeziorko udało się znaleźć przeoczony wcześniej punkt P i nieoptymalnie pójść na X. W międzyczasie Tomek mierzył jakieś odległości, ale nie wnikałam, bo zadania to ja z natury bojkotuję. Dotarliśmy w pobliże mety i wciąż brakowało nam dwóch punktów do wymaganych dwudziestu. Ja miałam już dość i trochę, więc złożyłam broń i zostałam na mecie, Tomek poleciał po brakujące U i B. No, po U to tam dużo się nie nabiegał, ale B było na końcu jeziora.
Spędziliśmy rekordową ilość czasu na trasie zaliczając wszystkie minuty lekkie i dodatkowo trzydzieści dwie ciężkie. Nikt tyle nie miał! A i tak nie zajęliśmy ostatniego miejsca. bo byliśmy bez bpk-ów i bez stowarzyszy.
Nieźle zaplątana trasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz