środa, 13 marca 2019

300 parkrun Warszawa-Praga!

W parkrun wsiąkamy coraz bardziej, więc na trzechsetnej edycji nie mogło nas zabraknąć. Szczęśliwie nie mieliśmy w tym czasie żadnych konkurencyjnych zawodów. Rano łyknęliśmy znowu po szklance soku z buraka, w razie gdyby się nam zachciało bić rekordy, ale muszę powiedzieć, że po informacji o konieczności wypicia pół litra, moja wiara w skuteczność jednej szklanki mocno podupadła. Na dodatek nawet ta jedna szklanka wchodziła opornie. Na domiar złego obudziłam się z bólem głowy i wysokim ciśnieniem. Jakoś jednak zebrałam się w sobie i pojechaliśmy.

Parkrunowa ramka.

Na miejscu zbiórki zastaliśmy zdecydowanie więcej biegaczy niż normalnie, a nawet po raz pierwszy pojawili się Sylwia i Krzysztof - najwyraźniej udało się nam ich zachęcić. Były baloniki, przebierańce różnej maści, fotoreporterzy (my oczywiście wzięliśmy kamerkę), a dla każdej kobiety przed startem talon na goździki, które miałyśmy odebrać na mecie. Po okolicznościowych przemówieniach i tradycyjnym odpytaniu  kto pierwszy raz?, kto z innej lokalizacji? oraz przypomnieniu sponsorów w końcu (tradycyjnie spóźnieni) ruszyliśmy.

I wystartowali!

Tak jakoś wyszło, że wokół nas na starcie stali sami młodzi i silni mężczyźni, więc jak ruszyli, to z kopyta. Ponieważ nie chciałam zostać przez nich stratowana, też musiałam ruszyć w ich tempie. Oczywiście to było dla mnie dużo, dużo za szybko. Jak tylko się ciut przeluźniło, od razu zwolniłam. Daleko nie ubiegłam, kiedy poczułam silny ból głowy. W połączeniu z porannym ciśnieniem nie wróżyło to nic dobrego. Ponieważ biegam raczej dla przyjemności, nie miałam zamiaru umierać ani nawet cierpieć za wynik, więc zwolniłam do bardzo wolnego truchtu i zaczęłam rozważać opcje zejścia z trasy. No ale jak to tak zejść z trasy na trzechsetnym parkrunie? To już lepiej dojść albo się doczołgać! Postanowiłam więc truchtać sobie powoli, a w razie czego maszerować. Na szczęście trucht wystarczył, a chwilami nawet zrywałam się do biegu, ale ostrożnie.

Biegnę, biegnę...

Ania, moja tradycyjna rywalka łyknęła mnie dość szybko, a potem wyprzedzał mnie kto tylko chciał. O dziwo, nie wszyscy chcieli i wcale na metę nie dotarłam taka ostatnia. Gdybym dała radę na końcówce ciut przyspieszyć to przybiegłabym jako setna osoba, no ale nie dałam rady i byłam sto pierwsza.

Upragniona meta!

Na mecie otrzymałam też obiecane wcześniej goździki:
Były także ciastka, ptasie mleczko, ciasto domowej roboty - jak impreza, to impreza! Potem kto chciał mógł sobie zrobić fotkę w parkrunowej ramce, a na koniec oczywiście wszyscy ustawiliśmy się do grupowej fotki.

Nas to tylko oprawić w ramkę:-)

Uwaga: wszystkie zdjęcia (oprócz goździków) pochodzą z parkrunowego FB, a autorami są Agnieszka i Michael.

A teraz najlepsze - film!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz