Znowu zaoszczędzili na tuszu:-)
Ustawiłam na starcie odpowiedni azymut i ruszyłam przez białe pole, mogąc ufać jedynie kompasowi. Mogłam także mierzyć odległość, ale jakoś nie pomyślałam o tym. Szłam więc i szłam i nie wiedziałam: jestem za blisko, czy za daleko? A może w ogóle zniosło mnie z azymutu? Kiedy już zaczęłam się poważnie niepokoić, w końcu wypatrzyłam lampion. Ufff. Dwójka weszła już lepiej, ale ogólnie byłam otępiała i ciężko szło mi myślenie.
Na trójkę był dłuższy przelot, między punktami na mapie białe pole i żadnych punktów odniesienia. Nie dość, że azymut zniósł mnie sporo w prawo, to jeszcze nie pilnowałam odległości i pooooszłam, hen za punkt. Ponieważ na mapie były resztki dróg odchodzących od asfaltu, postanowiłam namierzyć się od jednej z nich zakładając, że to ta najbliższa punktu. Niestety, to była już kolejna. Nie wiedząc gdzie dokładnie jestem postanowiłam trochę pokręcić się po okolicy, a jak nic nie wymyślę, to wrócić na start i albo zacząć namierzać się od nowa, albo odpuścić. I nagle zobaczyłam bało-pomarańczową szmatkę w dołku. Co prawda nie była to trójka, a czwórka, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. Licząc parokroki i pilnując azymutu pomaszerowałam po trójkę i z powrotem i nawet udało się bezbłędnie trafić w obie strony. Operacja "trójka" zajęła mi dokładnie pół godziny:-)
Z czwórki na piątkę trafiłam dzięki temu, że na mapie uchowały się szczątkowe zarysy charakterystycznego skrzyżowania, a z niego do punktu było już blisko. Szóstka i siódemka weszły bez problemu, a do ósemki było pod górę. Nawigacyjnie łatwizna, ale wdrapanie się na wydmę zajęło mi sporo czasu. To zdecydowanie nie był dzień na wysiłek fizyczny.
Dziewiątkę znalazłam bez problemu, a na dziesiątce znowu dałam ciała. Najpierw musiałam znowu przeleźć przez wydmę, a potem źle sobie policzyłam mijane drogi i poleciałam o dwie za daleko. Wiecie, jak człowieka łeb napiernicza to i do czterech ciężko zliczyć. Do dziesiątki wracałam się prawie spod jedenastki, po drodze zaliczając siódemkę, bo jakoś mi się na nią trafiło:-) 350 metrów dzielących dziewiątkę od dziesiątki pokonałam w 20 minut. Nieźle, co? W ramach rekompensaty na jedenastkę poszło dobrze, a potem to już nawet szkoda gadać.... Nie wiem co mi się ubzdurało, ale będąc na jedenastce zaczęłam namierzać się na trzynastkę tak, jakbym była na dwunastce. Wiadomo, że nie miało to żadnych szans powodzenia. Co ja się nałaziłam po tym lesie... Do tego krytykując w myślach autorów mapy, że sporej ruiny domu to nie raczyli nanieść na mapę. Kręciłam się wokół tego domostwa i przez długi czas nie dopuszczałam do siebie myśli, że to jednak ten budynek na północ od trzynastki. Powiedziałam sobie w duchu, że skoro ani z biegania, ani z nawigacji nic mi nie wyszło, to poćwiczę chociaż hart ducha i determinację i choćbym miała iść na Leszka, to komplet punktów muszę przynieść. Oczywiście wtedy nie miałam zielonego pojęcia, że zgubiłam dwunastkę. Już po prawie czterdziestu minutach cieszyłam się z odnalezienia PK 13. Na czternastce spotkałam Ulę, która też miała różne przygody na trasie i razem wróciłyśmy na metę.
Ale najbardziej to jestem ciekawa przygód Przemka, który spędził w lesie 15 minut więcej niż ja, a kiedy go spotkałam przy którymś punkcie był mocno zdegustowany.
Ale jak to nie mam dwunastki????
Tak się robi 6 km w 2,5 godz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz