czwartek, 21 marca 2019

Leśno - polno - miejski RDS

Po ubiegłorocznym RDS-ie nasze przygotowania do tegorocznego skupiły się na przeglądaniu prognoz pogody. Wędrówek misiów nie śledziliśmy, zakładając, że po Stalowej Woli raczej nie wędrują, zresztą Hubert tym razem nie ostrzegał przed nimi. O ile w zeszłym roku już sam dojazd na imprezę był przygodą życia, tym razem dojechaliśmy bezproblemowo i już po 21-ej rozkładaliśmy się w bazie.
Jeszcze w domu, przeglądając mapy okolic, założyliśmy, że będziemy biegać albo po wschodniej albo zachodniej stronie Sanu, a tymczasem okazało się, że punkty mamy po obu. Ale ostatecznie nazwa rajdu zobowiązuje i San powinniśmy zobaczyć z obu stron.

Babcia mówiła zawsze, że przed podróżą trzeba posiedzieć.

Zasady gry były o tyle nietypowe, że z dwudziestu punktów zaznaczonych na mapie mieliśmy wybrać siedemnaście i to była bardzo trudna decyzja. Ostatecznie postanowiliśmy odpuścić 1, 2 i 20. 1 i 2 bo daleko, a 20, bo Hubert postraszył, że ścieżka narysowana na mapie jest … tylko na mapie, a w terenie to już niekoniecznie, a szukanie drzewa w lesie może okazać się czasochłonnym zajęciem. Jak się potem okazało, jednym uczestnikom szukanie nie sprawiło problemów, innym zajęło nawet ponad pół godziny.
Postanowiliśmy zacząć od dziewiątki, chociaż logiczniej byłoby od ósemki. Znowu zasugerowaliśmy się słowami Huberta, że rano w tej okolicy mają być zawody rowerowe i raczej odradza pchać się wtedy rowerzystom pod koła. A spokojnie zdążylibyśmy przed tymi ich zawodami.  Mamy za to nauczkę - w czasie odprawy lepiej zatykać uszy i nie słuchać rad i ostrzeżeń:-)
Dziewiątka była nad Sanem, ale dojść do niej musieliśmy przez miasto, w tym przez tory i główną drogę. I znowu posłuchaliśmy się organizatora - zamiast na skróty przez tory na dziko (jak pewnie większość uczestników), my kulturalnie pobiegliśmy do przejazdu, oczywiście nadkładając drogi. Eh, ta nasza praworządność. Punkt na przepuście znaleźliśmy bez problemu.
Znad rzeki wróciliśmy do cywilizacji i wzdłuż drogi 77 pobiegliśmy do PK 19, który zachęcał tajemniczym opisem: "wewnątrz budynku". Znowu praworządnie - zamiast na skróty przez tory - przemaszerowaliśmy przez wiadukt, postraszeni przez Huberta sokistami z psem:-) Nie było sokistów, a pies ujadał z pobliskich zabudowań. Zmarnowało się nam to chodzenie naokoło.

Wyjątkowo malowniczy obiekt. Szkoda, że tak niszczeje.

W pierwszym odruchu chcieliśmy dokładnie zwiedzić ruinkę, ale szkoda nam było czasu.
Po dwóch punktach miejskich wreszcie udaliśmy się do lasu. PK 13 stał na skrzyżowaniu rowów, a PK 14 "na S od górki". Do dziś nie mogę rozgryźć, co szkodziło postawić go po prostu na górce???
Według pierwotnego planu z czternastki mieliśmy iść na osiemnastkę, ale Tomek wykombinował, że może by tak jednak na piętnastkę. Szczególnie, że droga, którą szliśmy tak jakoś naginała na południe. Ponieważ w terenie było więcej rowów niż na mapie, po zejściu z drogi i przedarciu się na rympał w stronę celu, przez chwilę mieliśmy wątpliwości, w którym dokładnie miejscu jesteśmy. Po konsultacjach z napotkanym (po raz kolejny zresztą)  Danielem ustaliliśmy gdzie iść. Przy piętnastce spotkaliśmy sporą grupę zawodników, zresztą w ciągu całego dnia co chwilę na kogoś się natykaliśmy, a już w drodze na osiemnastkę to pałętał się zupełnie dziki tłum. Do osiemnastki trafić trafiliśmy bez problemu, ale dostęp do lampionu przegradzała nam wielka woda. No dobra, może i nie była wielka, ale na pewno mokra. Snuliśmy się wzdłuż rowu z wodą szukając najwęższego miejsca, a tymczasem przybiegł Tomasz (Sevencoins) i najzwyczajniej w świecie skoczył nie patrząc specjalnie na szerokość i głębokość. Skoczyłam i ja, a po mnie Tomek. I po co było cenne minuty tracić na szukanie przeprawy? Przy skoku powrotnym trochę noga mi się obsunęła i nabrałam z lekka wody, ale w sumie co to za rajd na sucho?
Po osiemnastce mieliśmy w planach siedemnastkę. Polecieliśmy porządną przecinką dokładnie na południe. Niby tam patrzyliśmy co po drodze mijamy, ale wiadomo jak to jest z dokładnością mapy w takiej skali. Wiedzieliśmy, że drogę musi nam przegrodzić ciek wodny i wtedy idąc wzdłuż niego dotrzemy do punktu. Po raz kolejny spotkaliśmy Daniela oraz Krzyśka i przekonaliśmy ich do naszej koncepcji pójścia wzdłuż wody.  Niby wszystko się zgadzało, prócz tego, że w odpowiedniej odległości nie było poszukiwanej ambony z lampionem. To znaczy ambon to nawet było kilka, ale lampionu ani jednego. Za to teren robił się coraz bardziej mokry i grząski.

Taki piękny okaz znaleźliśmy po drodze!

Chłopaki w pewnym momencie odbili na północ, a my postanowiliśmy iść dalej przed siebie, zakładając, że najwyżej dojdziemy do większej drogi, sprawdzimy gdzie jesteśmy i stamtąd się namierzymy. Okazało się, że szukaliśmy za bardzo na południe, a na sąsiedniej przecince jest większy rów z wodą. Poszliśmy wzdłuż niego, znowu taplając się w błocie i skacząc z kępki trawy na kępkę i po chwili znaleźliśmy i ambonę i lampion. Rów z wodą, który według mapy miał się ciągnąć ze trzy kilometry, kończył się zaraz kawałek za amboną. Nic dziwnego, ze od drugiej strony nie szło trafić.
Szesnastka była na wzniesieniu, za asfaltem przecinającym las, a dostęp do niej zagradzał zestaw tablic wzbraniających wstępu, bo teren należy do wojska.

Iść, czy nie iść? Oto jest pytanie...

Udaliśmy, że nie umiemy czytać i poszliśmy dalej, no bo punkt znaleźć trzeba, bez względu na wzgląd. Niby górka z lampionem nie była wysoka, ale jakoś ciężko mi się wchodziło. Dopadł mnie pierwszy kryzys.
Jedenastka - nasz kolejny punkt - była znowu po drugiej stronie asfaltu, a właściwie po pierwszej, bo to my byliśmy po drugiej. Na mapie punkt zaznaczony był dokładnie pod literką A z nazwy miejscowości - Stalowa Wola. Wypatrywaliśmy więc tego A w terenie i nigdzie go nie było:-( Żeby kolejni zawodnicy mieli łatwiej, Tomek postanowił skonstruować duże A, tak żeby teren zgadzał się z mapą.

 Literka A i dumny twórca:-)

Dwunastka - punkt nad jeziorkiem - byłaby bardzo urokliwa, gdyby nie śmietnik rozciągający się dookoła.Co za prymitywy zaśmiecają takie fajne miejsce:-(
Ostatni punkt w leśnym terenie - PK 10 - miał być na ogrodzeniu, a na ogrodzenia był jakiś urodzaj i podobno było ich coś z pięć. Nam się udało dość szybko trafić na właściwe.
Zostało nam jeszcze do znalezienia sześć punktów. Do następnego PK 7 lecieliśmy już przez cywilizację i nie mogliśmy się powstrzymać od skorzystania z jej dobrodziejstw. W jednym ze sklepów kupiłam sobie ogromnego, polanego czekoladą pączka i choć raz w życiu mogłam go pożreć bez najmniejszych wyrzutów sumienia, mając pewność, że nie pójdzie w boczki, tylko zaraz się spali. Taki bezgrzeszny pączuś. Zupełnie nie wiem dlaczego Tomek ograniczył się tylko do marnego napoju. Taką okazję zmarnował. Potem mijaliśmy jeszcze McDonaldsa, ale ja już nie byłam głodna, a Tomek nie nalegał. Pomnik z PK 7 znaleźliśmy od pierwszego kopa. Szóstka była blisko siódemki, nad samym Sanem, a biegliśmy do niej wzdłuż ogrodzenia elektrowni. Dość niezwykłe widoki jak na pięćdziesiątkę, która dotąd zawsze kojarzyła mi się z lasami, a przynajmniej polami czy skałkami.
W końcu nadszedł moment przejścia na drugi brzeg Sanu. Co prawda po tej stronie mieliśmy jeszcze do wzięcia ósemkę, ale zostawiliśmy ją sobie na powrót. Na moście po raz kolejny spotkaliśmy Daniela, który już bieg w stronę bazy (może jeszcze przez jakiś punkt). My mieliśmy do zaliczenia jeszcze cztery punkty. Piątka weszła łatwo chociaż była skitrana w krzaczorach na samym brzegu. Do czwórki szliśmy przez pola i ciut za wcześnie zaczęliśmy szukać "drzewa przy rowie". Właściwe drzewo, przy właściwym rowie okazało się niepozornym krzakiem, ale najważniejsze, że lampion był.
Z czwórki do trójki było niezbyt blisko, a ja zaczynałam już opadać z sił. A tu trzeba było się skupić żeby jak najoptymalniej pokonać plątaninę uliczek w Pysznicy. Nawet całkiem dobrze nam to wyszło. Potem jeszcze sforsowaliśmy ogrodzenie z drutu kolczastego i już byliśmy na "brzegu łąki/lasu". Organizator w opisie powinien jeszcze dodać: niepotrzebne skreślić:-)
Do ósemki, naszego ostatniego punktu, w linii prostej nie było nawet daleko, tylko ta rzeka po drodze...  Ponieważ nie umiem pływać, wolałam pobiec na most. Niby po asfalcie biegło się wygodnie, ale mijając przystanek na wszelki wypadek sprawdziłam czy nie ma jakiegoś autobusu:-)

Strasznie rzadko coś jeździ, na piechotę szybciej.

W końcu dotarliśmy do mostu, przeszliśmy na drugą stronę i wzdłuż rzeki ruszyliśmy w stronę ósemki. Przebiegliśmy przez tereny rekreacyjne i jak się już w bazie zorientowaliśmy, przez kilka punktów TRInO. Jeszcze ostatni bliski kontakt z dziką przyrodą (nadrzeczne zarośla) i już mogliśmy wracać do bazy, na metę. Ponieważ przy PK 8 zastał nas umowny czterdziesty czwarty kilometr (44 to nasza klubowa liczba), więc tradycyjnie strzeliliśmy sobie pamiątkowego selfika.

Pierwszy raz 44-ty kilometr na ostatnim punkcie!

A do mety było pod górkę. Najpierw przebiegliśmy obok ogródków działkowych, a potem zobaczyłam te schody:


Niby nic, ale jednak. A i tak największy zawód spotkał mnie na wiadukcie. Okazało się, że nie ma z niego zejścia zaraz za torami, tylko trzeba nadłożyć drogi. Na końcówce trasy to ma znaczenie. Przynajmniej dla mnie. I to na pewno przez ten wiadukt nie udało nam się złamać ośmiu godzin:-) Na metę dotarliśmy z czasem 8 godzin i 7 minut. To i tak mój najlepszy czas. Oczywiście w porównaniu do innych osób - żaden szał, ale mi wystarczy. Trasa była krótka, płaska, łatwa nawigacyjnie, z dużą ilością asfaltów i utwardzanych dróg, czyli taka dla  szybkobiegaczy. I przez to, że częściowo miejska - odmienna od wszystkich dotychczasowych, na jakich byłam.
Mam tylko jedno zastrzeżenie - podczas całej trasy, w którą stronę nie biegliśmy, zawsze wiało nam w oczy. Jak będziesz Hubert następnym razem zamawiał pogodę, bierz taką bez wiatru.

P.S.
Bedzie jeszcze film. Jak się zrobi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz