Moja pani doktor, molestowana na okoliczność złego samopoczucia, oddała mi w końcu moje stare leki, miałam więc nadzieję, że tym razem głowa nie będzie mi eksplodować i dam radę dobiec bez większych problemów. Ruszyłam umiarkowanym tempem żeby na początek zrobić rozpoznanie. Nic się nie działo, więc ciut przyspieszyłam. Nie za dużo, więc po chwili dogoniła mnie Ania. Biegła fajnym tempem więc siedziałam jej na ogonie, ale po pewnym czasie albo ona zwolniła, albo ja poczułam moc i wyrwałam do przodu. Biegłam, biegłam, już się nudzić zaczęłam, a Ania nic - nie wyprzedzała.
- Aha, w końcu się zlitowała i tym razem postanowiła dać mi wygrać - pomyślałam przypominając sobie jak w żartach i ja i Tomek prosiliśmy o to.
No dobra, puszcza przodem, to trzeba korzystać. Nie żebym przyspieszała, ale starałam się nie zwalniać, jak to na ogół w końcówce robię. Jakoś się udało, a przed samą metą nawet ciut przyspieszyłam. I wiecie co? Znowu zrobiłam życiówkę. Poprawiłam się jakieś dziesięć sekund. Jeszcze trochę i złamię 28 minut! Nie ma się co śmiać - starsza pani jestem, więc i wyniki na poziomie adekwatnym.
Na trasie. (Fot. z FB parkrunowego)
Zauważyłam, że te swoje rekordy to biję tak jakoś zaraz po pięćdziesiątkach. Bo co to jest pięć kilometrów naprzeciwko pięćdziesięciu? Tylko myknąć i gotowe.
Trening pięćdziesięciokilometrowy przed startem na pięć kilometrów? Ktoś jeszcze tak ma, czy tylko ja? Znaczy wiem, że Tomek też, bo pięćdziesiątki i rekordy robimy razem, ale oprócz nas?
Gratulacje! Trzymam kciuki za następne rekordy!
OdpowiedzUsuńDzięki, pracuję nad tym:-)
Usuń