Urwał nać!
I na tym w sumie mogłabym zakończyć.
No dobra, powiem dlaczego ma urywać.
Pojechałam na to Koło. Zapłaciłam za bilety (pociąg i tramwaj) jak za woły. Nie zapomniałam ani kompasu, ani czipa, ani lampki. Nastawiłam się na bieganie. Cyknęłam sobie pamiątkowa fotkę z duuupnym lampionem. Poszłam na start. Wzięłam mapę. Wystartowałam.
I wszystko szlag trafił:-(
Już ze startu wybiegłam w kompletnie absurdalną stronę. Wszyscy biegli w prawo, więc ja, chociaż pasowało mi w lewo, pobiegłam na wprost. Nie pytajcie: dlaczego? Niezbadane są wyroki mojego mózgu. Pobiegłam na wprost i chociaż już wiedziałam, że to bez sensu, biegłam jak nakręcona dalej. Aż mi się ścieżka skończyła, bo dobiegłam do torów. Mocno naokoło, ale sytuację dawało się jeszcze odratować - wystarczyło pobiec w lewo i punkt miał być niemal przy samej ścieżce. Ale jak się nie sprawdzi skali mapy, a cztery dni wcześniej biegało na 1:50000, to niemożliwym wydaje się szukanie punktu tak blisko. A kompletnie niemożliwym jest znalezienie go, kiedy wypatruje się lampionu i olewa wszystkie mijane słupki, bo to przecież inna bajka, nie? A można było sobie przeczytać regulamin.
Jedynki szukałam więc długo, namiętnie i bezskutecznie. W końcu już nie miałam pojęcia gdzie jestem i w akcie desperacji zatrzymałam przebiegającą Joannę, żeby pokazała mi na mapie. Dobrze, że było ciemno, bo aż płonęłam ze wstydu. To, że dowiedziałam się gdzie jestem, wcale nie znaczyło, że tak od razu trafiłam do jedynki. Ja tak mam, że po ciemku kompletnie tracę orientację, poczucie odległości i nawet strony mi się mylą. A kiedy jadę po ciemku samochodem dodatkowo mam halucynacje i widzę nieistniejące rzeczy. Dlatego raczej nie jeżdżę. Ale żeby nie dać rady nawet biegać??? Ba, biegać... - chodzić, bo przecież to co robiłam trudno nazwać nawet biegiem. Biec to można jak się wie gdzie.
Kiedy już w wielkich bólach znalazłam tę nieszczęsną jedynkę, rozpoczęłam zmagania z dwójką. Nie, nie udało mi się trafić od razu. Pomyliły mi się strony, a dodatkowo połowy ścieżek nie byłam w stanie zauważyć. Ależ oczywiście, że "biegałam" z czołówką, a nie w całkowitych ciemnościach. Ale dla mnie to w sumie żadna różnica. Za to trójkę udało mi się znaleźć bez większego problemu, bo akurat ktoś ją podbijał i doświetlił swoją lampką. Czwórkę przeleciałam i musiałam ciut wrócić (na śladzie nie do końca trasa zgadza się z rzeczywistością), a na piątkę to chyba w ogóle zapomniałam pobiec. Na szóstce byłam, wbrew temu co pokazuje ślad, a na siódemkę zachowawczo pobiegłam drogami, a nie na azymut, ale za to naprawdę pobiegłam. Do ósemki przedzierałam się przez jakieś absurdalne chaszcze i cud, że nic sobie nie uszkodziłam (w odróżnieniu od Ani i Karoliny). Pomału zaczynał mnie trafiać szlag, ale jeszcze spróbowałam iść na dziewiątkę. Przez krzaczory oczywiście, bo przecież nagle zachciało mi się na azymut. I tak gdzieś w połowie drogi między ósemką a dziewiątką doszłam do kresu wytrzymałości psychicznej. Zaklęłam szpetnie i wielokrotnie, a z wściekłości aż mi łzy stanęły w oczach.
- A pitole takie łażenie po ciemku - warknęłam w duchu, tylko trochę dosadniej i zakręciłam w stronę bazy. Zlekceważyłam mijane PK 25 i 26, a do mety nawet się nie zbliżałam. Bo i po co? W bazie starałam się jak najszybciej ochłonąć zanim pokąsam kogoś i zarażę wścieklizną. Udało się. Postanowiłam sobie, że już nigdy w życiu nie będę sama wychodzić nocą do lasu. To nie ma żadnych szans powodzenia:-(
Tak wyglądała moja rozpaczliwa walka z mapą, lasem i egipskimi ciemnościami:
A ten wspomniany wcześniej wielki lampion był naprawdę wieelki. O, taki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz