Oprócz map niepokoił mnie także nocleg. W namiocie. Ponieważ okazało się, że domki są mocno wieloosobowe, postanowiliśmy nie narażać się na ewentualnego wirusa i wziąć namiot. W pewnym okresie życia namiot jest super, ale w pewnym (naszym) okazuje się mało luksusowy jak na potrzeby steranego wiekiem ciała. Dodatkowo w dni poprzedzające wyjazd ciągle padało i zachodziła obawa, że tak już zostanie. Ale dwie noce jakoś można przeżyć nawet i w trudnych warunkach, wziąwszy pod uwagę, że i tak część tych nocy spędzimy na trasach.
W piątek chcieliśmy przyjechać w miarę wcześnie, żeby jak najwięcej etapów zaliczyć na początek, ale niestety wpadliśmy w komunikacyjny koszmar i do Przysuchy jechaliśmy aż trzy godziny. Na dzień dobry dowiedzieliśmy się, że jest jakiś problem z zapleczem sanitarnym i wskazane jest korzystanie z łazienek w zaprzyjaźnionych domkach. No to tyle w temacie dystansu społecznego i tych spraw. Rozbiliśmy więc namiot w okolicy zaprzyjaźnionych domków i jak najszybciej uciekliśmy w las.
Rozbijanie namiotu tuż przy zaprzyjaźnionym domku.
W międzyczasie oczywiście zdążyliśmy złapać po mapie, bo po co w las bez mapy? I jaką mapę zaordynował Tomek? No, jaką? Oczywiście, że TZ. TO przy zapisach było jak obietnica przedwyborcza.
Zaczęliśmy od etapu nr 1, pojedynczego, leśno-wioskowego. Mapa składała się tylko z dwóch części, ale za to zlustrowanych, obróconych i zniekształconych (jeden kawałek). Mimo wszystko nie wyglądało to źle. W sumie największy problem był ze znalezieniem właściwego startu, bo były aż trzy, ale żaden fizycznie nie oznaczony w terenie. Tomek musiał się kawałek wrócić do bazy żeby sfotografować mapkę ze startami, bo o ile wiedzieliśmy w którą stronę iść, to już nie pamiętaliśmy jak daleko.
Jeszcze w bazie ktoś nas ostrzegał, że może być mokro, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Drogi w lesie stawały się coraz bardziej wypełnione wodą i coraz szerszym lukiem musieliśmy je obchodzić. Oczywiście obchodzenie nie uchroniło mnie od wpadnięcia w błoto. Na szczęście trasa była prosta i punkty znajdowaliśmy bez problemu. Trzeba było tylko pamiętać o zlustrowaniu mapy, żeby nie pójść w przeciwnym kierunku. Las dość szybko się skończył i zaczęły się niespodzianki - Darkowi chyba za mocno weszło to, co bierze przy tworzeniu swoich map i pojawiły się dziwne polecenia przy niektórych punktach. Szybko sobie je zracjonalizowaliśmy, ale na wszelki wypadek obok odpowiedzi spodziewanych, dawaliśmy też te dosłowne:-)
Teoretycznie powinien być lampion, więc odpowiedzieliśmy na pytanie:-)
Przy niebieskiej kropce na mapie musieliśmy potwierdzić punkty ze zdjęcia, czyli mieliśmy chwilę relaksu na placu zabaw. Powrót do bazy asfaltem i jeszcze jeden punkt można było odpuścić, bo był nadmiarowy. Jak na rozgrzewkę przed nocą, to etap całkiem fajny - lekko, łatwo i przyjemnie.
Etap pierwszy zaliczony.
Po etapie dziennym mieliśmy chwilę na odpoczynek i zjedzenie czegoś oraz na zdystansowane życie towarzyskie. Na noc ambitnie zaordynowaliśmy sobie etap podwójny, bo lepiej mieć go z głowy, póki człowiek jeszcze ma siłę. Zaczęliśmy od "Płomiennego pojazdu kwantowego", który od razu wzbudził moja niechęć lidarowymi wycinkami, które w dzień są dla mnie mało zrozumiałe, a w nocy dodatkowo po ciemku trudno coś na nich wypatrzyć.
Pierwsze nocne nieszczęście.
Już na sam początek walnęliśmy kosmicznego babola, bo poszliśmy na zły start. Na szczęście nie ruszyliśmy z niego na trasę, a byli tacy, którzy nie dość, że poszli, to jeszcze punkt znaleźli:-))) Ale też te starty przy jeziorze, na mapie wyglądające podobnie, to faktycznie mogą się pomylić.
Główny trzon mapy był w zasadzie pełny i nijak nie przekształcony, mogliśmy więc mieć pewność, że minimum 7 PK przyniesiemy. Co do reszty, to założyliśmy, że albo się uda, albo się nie uda. W sumie innego wyjścia nie było.
Po trzech zebranych punktach dotarliśmy do kropki na mapie oznaczającej miejsce dopasowania wycinka. Wycinki to już były nie dość, że w większości lidarowe, to jeszcze zlustrowane i obrócone. Do naszej kropki pasował jedyny nielidarowy, a obecność tłumów chodzących po niewielkim nasypie potwierdzała dobry wybór. Po chwili mogliśmy nasz przewidywany uzysk PK zwiększyć do dziewięciu:-)
Następna kropkę, o dziwo, także udało się zidentyfikować, aczkolwiek znalezienie punktu zajęło nam już chwilę. Po drodze konsultowaliśmy się z Andrzejem i Izą, którzy co prawda byli na trasie TO i mieli inne punkty, ale przynajmniej mogliśmy wykluczyć te ich. Ten wycinek był sprzężony z podwycinkiem, czyli innym wycinkiem łączącym się z nim. Autor mapy wie jak stopniować napięcie...:-)
Nawigowaniem po ciemnym, nieprzyjaznym lesie zajmował się oczywiście Tomek, ja dotrzymywałam mu towarzystwa, w razie potrzeby robiłam za świecący punkt orientacyjny oraz rzucałam pomysłami, gdzie może być który wycinek. Ale najintensywniej to czekałam na koniec etapu - tego i następnego i powrót do bazy.
Po PK 44 - na szczycie górki - zeszliśmy do jej podnóża, żeby z dołu namierzyć się na kolejny wycinek, leżący na zboczu. Duży wrocławski tramwaj miał nieco inny pomysł i punkty z wycinka atakował od razu z góry. Za to my widząc ich światełka, od razu wiedzieliśmy, w który jar powinniśmy wejść. Wycinek z jarami miał swój "podwycinek", z którego wzięliśmy pierwszy lepszy dołek, bo stuprocentowa identyfikacja który jest który, była praktycznie niemożliwa. Ale może trafiliśmy? Okaże się jak będą wyniki.
Potem wyszliśmy już na cywilizowaną drogę, z której robiliśmy krótkie wypady po kolejne punkty, a ostatni wycinek, jako że ostatni, dopasował się nam sam. I w końcu nastąpiła upragniona meta.
Na kolejny etap nie miałam już ani sił, ani chęci, ale niestety rozciągał się on między miejscem naszego chwilowego pobytu, a bazą i nijak nie dawało się go pominąć. No, może niektóre punkty i na to liczyłam.
Drugie nocne nieszczęście.
Tomek po obejrzeniu mapy zdecydował, że bierzemy PK z normalnej mapy, a z lidara jeśli na coś trafimy, bo nie wiadomo jak się lidar ma do reszty. Ja chyba przeczytałam opis uważniej, bo wiedziałam jak się lidar ma do reszty i już nawet otworzyłam gębę, żeby to zakomunikować, ale jeszcze szybciej ją zamknęłam, bo na kija mi to. Przecież gdyby Tomek się dowiedział jak to poskładać, to jak nic przeciągnąłby mnie po tych wszystkich wycinkach i do bazy wrócilibyśmy pewnie już za dnia. Co to, to nie! Kiedy omijaliśmy wielkim łukiem punkt 65, bo Tomek go nie zauważył, również siedziałam cichutko jak mysz pod miotłą i modliłam się, żeby jednak się nie zorientował. Udało się. Niestety, gdzieś pod koniec trasy Tomek załapał zależność między dwoma układami map i aż się przeraziłam, że będzie chciał wrócić po wszystko, co pominęliśmy (łącznie z PK 65), ale chyba był już wystarczająco zdegustowany tym etapem i postanowił odpuścić. Starałam się być niewidzialna, niesłyszalna, niezauważalna - żeby tylko nie wytrącić go z tego stanu ducha. I tak dotarliśmy do mety i do bazy. Jeszcze nawet nie zaczynało świtać, a na ogół z etapów podwójnych nocnych wracaliśmy już za dnia.
W bazie pojawił się nowy problem - gdzie się umyć? W najbliższym domku trwała wysokoalkoholowa impreza, w którą wolałam nie wkraczać, a w pozostałych domkach panowała senna cisza. Spocona i śmierdząca za nic nie chciałam kłaść się w takim stanie do śpiwora i nie pozostało nam nic innego jak iść wykąpać się w jeziorze. Może to i nawet romantyczne, ale zdecydowanie wolałabym ciepły prysznic i możliwość użycia mydła. Niestety, musiałam obejść się bez jednego i drugiego. Ochlapaliśmy zimną wodą najważniejsze i najbrudniejsze elementy naszej cielesności i tacy z lekka niedomyci poszliśmy spać.
O kolejnym dniu i kolejnej nocy nawet wolałam nie myśleć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz