Żeby jeszcze bardziej uatrakcyjnić imprezę, organizatorzy wymyślili konkurs polegający na typowaniu zwycięzcy każdej z 22 zestawionych przez nich par. Ponieważ załapałam się na jedną z tych par, Tomek śmiał się, że muszę wygrać, bo postawił na mnie fortunę. Kurcze, emocje niczym w Monte Carlo:-)))
Przedstartowe spotkania
No to start! Na jedynkę najpierw planowałam pobiec na azymut, ale w ostatniej chwili zmieniłam decyzję i jednak wybrałam ścieżki. Biegłam rozglądając się za odgałęzieniami w prawo, coraz dłużej, a tu nic. Za to po jakimś czasie natrafiłam na leśną mogiłkę, czy coś w tym rodzaju. Zaczęłam szukać jej na mapie. No tak... Nie dość, że byłam hektar za jedynką, to jeszcze nawet nie na linii łączącej z nią start. Wbiegłam w pierwsze rozgałęzienie ścieżki zupełnie tego nieświadoma, a na kompas nie chciało mi się patrzeć, no bo po co na ścieżce. Kolejna nauczka. Skoro wiedziałam gdzie jestem, udało się opanować sytuację i w końcu trafiłam na punkt.
Na jedynkę troszkę naokoło:-)
Dwójkę znowu wzięłam trochę zza winkla, ale już bez okrążania jej tak wielkim łukiem jak jedynkę. Dalej poszło już lepiej. Na szczęście lampiony nie były pochowane, a tłum ludzi zawsze na jakiś mógł naprowadzić (lepszy, czy gorszy, ale przynajmniej można się wtedy umiejscowić). Z bieganiem tylko było słabo, bo raz, że gorąco, dwa - małe odległości między lampionami nie dawały się rozpędzić, a i czujność jest mi łatwiej zachować w marszu. Poza tym teren też nie zachęcał do wyczynów. Już w pierwszej połowie trasy noga wpadła mi w jakąś dziurę, a ponieważ ta sama co na poprzedniej imprezie, więc mocniej to odczułam i do wieczora czułam potem kolano.
Kryzys nawigacyjny nadszedł po dziewiątce. Ustawiłam kompas, ruszyłam niemal po kresce i nagle coś mi odbiło. W prawo mi odbiło, jak zwykle:-) Po jakimś czasie skorygowałam co prawda, ale za późno i dziesiątkę minęłam w pewnej odległości. Przy ilości lampionów w lesie wiadomo było, że wcześniej, czy później na jakiś się natknę i trafiłam na dwójkę/szóstkę. Nie powiem - trochę się zdziwiłam. Znowu ustawiłam kompas i ambitnie ruszyłam w stronę dziesiątki. To znaczy wydawało mi się, że w stronę dziesiątki, bo w rzeczywistości szłam na siódemkę. Nawet całkiem logicznie - z szóstki na siódemkę i chyba tym się kierowałam namierzając się. Ale wtopa... Na siódemce kolejny raz mocno się zdziwiłam i już myślałam, że dziesiątka to jakiś punkt-widmo, ale po trzeciej próbie udało się w końcu ją znaleźć. Gdybym mniej ufała kompasowi, a więcej własnym oczom, szybciej zorientowałabym się, że coś nie gra, szczególnie kiedy pojawiały się przede mną drogi, których nie powinno być na mojej trasie. Jakieś totalne zaćmienie umysłowe. Przy tej dziesiątce to już zaczęłam rozpaczać nad ruiną finansową Tomka, co to wszystkie pieniądze postawił na niewłaściwego konia i co my teraz zrobimy...
Okołodziesiątkowe wędrówki zajęły mi prawie 8 minut!
Reszta trasy przebiegła jako tako. Z siedemnastki zrobiłam sobie indywidualnego motylka, bo trafiłam tam trzy razy - zaliczając siedemnastkę oraz miedzy PK 20 a 21 i między 27 a 28. Siedemnastka musiała mieć w sobie jakiś niezwykły magnetyzm.
Przez całą trasę bałam się też jednego - że zapomnę z jakiego punktu na jaki biegnę (no zdarza mi się), pominę któryś i będzie NKL-ka. Skrupulatnie sprawdzałam na każdym punkcie numerki i usiłowałam zapamiętać albo numer punktu, albo kod. Udało się! Nie pominęłam niczego! Moja rywalka z pary nie miała tyle szczęścia i zgubiła jeden punkt. Tylko to uratowało mi tyłek, bo inaczej przegrałabym z kretesem o prawie 25 minut! Co prawda byłyśmy na różnych trasach (ja na dłuższej), ale takie były zasady konkursu.
Ufff, co to były za emocje:-))))
Szkoda tylko, że to była już ostatnia impreza z tego cyklu. Liczę na to, że Organizatorom podobało się nie mniej niż mi i też będą chcieli więcej. Halo! czy Organizatorzy mnie słyszą??!!
Cały przebieg, żeby ktoś nie myślał, że po kresce to nie potrafię:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz