Po zaliczeniu wszystkich atrakcji w bazie, z szukaniem skrawka łąki do zaparkowania na czele, udaliśmy się na start oddalony spory kawałek od bazy.
Za parkowanie się płaci.
Już z daleka zauważyliśmy jakiś dziwny zbiorowy taniec wykonywany przez zawodników. Tradycja Warszawskiej Mili? Kiedy doszliśmy na miejsce wszystko stało się jasne - komary cięły na potęgę i każdy opędzał się jak mógł. Żadne pryskania nie pomagały, żarły równo. Nie mogłam doczekać się startu żeby wreszcie od nich uciec. W końcu weszłam do boksu - clear, check, mapa w dłoń i... nie wiadomo - biec, czy jeszcze nie. Jeden współstartujący wołał, że nie, dopiero jak zapipczy, organizator stwierdził, że już wystartowaliśmy, więc zerwałam się do biegu, ale dosięgło mnie wołanie, że jednak nie. Wołał organizator, więc wróciłam do boksu. W końcu pipnęło i ruszyliśmy. Jak się potem okazało przetrzymano nas w boksie całą minutę po oficjalnym starcie.
Wreszcie wybiegamy.
Już na pierwszy punkt pobiegłam kretyńsko - zamiast wygodnie ścieżką, wiele nie nadkładając, oczywiście nie wiedząc dlaczego ruszyłam na azymut. To znaczy wiedząc dlaczego - azymut mam już po prostu we krwi. Wbiegłam (a raczej weszłam) w las, a tam bruzdy po uszy. Po kilkunastu krokach już zaliczyłam glebę. Pozbierałam się szybko, ale już wiedziałam, że biegania to raczej nie będzie. Zresztą na bieganie i tak było za gorąco. Do dwójki też leciałam na azymut, ale tu się już inaczej nie dało, za to trójkę zaliczyłam niemal wyłącznie ścieżkami. Kolejna ścieżka doprowadziła mnie niemal pod samą czwórkę, tylko końcówkę trzeba było sobie wybruzdować. Do piątki znowu na azymut i jak pokazuje mój ślad gps biegłam (szłam) niemal idealnie po kresce. I jak tu nie kochać azymuta? :-) Gdzieś w okolicach piątki spotkałam Małgosię K. i tak niby razem, niby osobno szłyśmy aż do siódemki. Startowałyśmy w innych kategoriach, ale mapy miałyśmy chyba identyczne. Ósemka i dziewiątka weszły gładko.
Z dziewiątki na dziesiątkę można było ciąć na azymut albo obiec drogami - dalej, ale wygodniej. Miałam już dość lasu i komarów, więc wybrałam drogi. Najpierw kawałek na zachód, potem wzdłuż asfaltu na północ do poprzecznej drogi. Już miałam w nią skręcić, a tam sunie po niej wielka maszyna - taka, co to przodem pożera drzewa, a z tyłu wypluwa stoły, szafy, a może trociny (nie wiem, bo była przodem do mnie). Potwór olbrzymi i przemieszcza się w moim kierunku. Co było robić - czmychnęłam na zbocze do równoległej ścieżki biegnącej grzbietem. Nagle kątem oka zauważyłam, że piekielna machina zmienia kierunek i podobnie jak ja wspina się na zbocze. Jak nic chce mnie dogonić i przemielić! Aaaaaaa!!!!! Ratunku!!!! Końcówka trasy, więc sił już miałam mało, ale wydobyłam z siebie ich resztkę i przyspieszyłam. Ufff, udało się uciec.
Jedenastka była przy dużym leśnym dukcie, bez żadnego nawigowania i 120 metrów dobiegu do mety. Do tej mety to już sobie planowałam dotruchtać, ale tyle osób mnie przeganiało, że spięłam się w sobie i poleciałam co sił w nogach. No i pokarało mnie. Podbiłam metę i nagle nie wiedziałam - od razu umrzeć, czy najpierw sobie rzygnąć? Siadłam na ziemi i usiłowałam podjąć decyzję, a raz mi było bliżej do jednego, raz do drugiego. W końcu jakoś się pozbierałam i powolutku poszłam do bazy. Jeszcze tylko sczytanie czipa, rozciągnięcie nóg i można było usiąść i spokojnie czekać na Tomka. A on nie wracał i nie wracał. Wyszłam mu nawet kawałek naprzeciw w stronę mety, ale od razu dowiedziały się o tym komary i musiałam się szybko ewakuować. W bazie komary były już najedzone i nie atakowały. W końcu Tomek wrócił i mogliśmy jechać do domu na obiad.
Rozciąganie - obowiązkowe!
A tak wygląda mój przebieg:
Prawda, że całkiem przyzwoicie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz