piątek, 10 lipca 2020

Wawel Cup - Model Event z poziomkami.

Odkąd odkryłam Wawel Cup, mój coroczny urlop jest zespolony z terminem zawodów, dzięki czemu możemy przyjechać ciut wcześniej i po zawodach zostać dzień dłużej. Chociaż w tym roku zawody tylko trzydniowe (eh, ten wirus...) zasada urlopowa została zachowana.  Na Model Event szliśmy więc wypoczęci i zaaklimatyzowani, bo przyjechaliśmy dzień wcześniej.
Trochę się bałam jak po rocznej przerwie poradzę sobie z nietypowym dla mnie terenem, ale w końcu po to jest trening żeby takie rzeczy przetestować. Oprócz testowania terenu miałam także do przetestowania kamerkę, a nawet nie tyle kamerkę, co specjalną uprząż do niej. Tomek ubrał mnie w to chomąto, przypiął kamerkę, odpalił i wystartowałam.
Mapy dostaliśmy malutkie, formatu A5, za to w skali 1:10000. Co prawda jaka była skala mapy dowiedziałam się dopiero po biegu, bo gdzieś mi ta wiadomość umknęła, ale jak widać nie była mi do niczego niezbędna:-)
Do jedynki można było pobiec naokoło drogami, albo drzeć przez górę na azymut. Oczywiście, że wybrałam to drugie, ja czcicielka Św. Azymuta. Tomek poleciał systemem mieszanym - trochę ścieżką, trochę azymutem - najwyraźniej nie mógł się zdecydować. W efekcie spotkaliśmy się przy punkcie. Na dwójkę szłam idealnie po kresce, bez względu na przecinające mi drogę jary, poziomnice, chaszcze i inne okoliczności przyrody. Tomek, który biegł innym wariantem, na dwójce pojawił się w tym samym czasie co i ja.
- Ale mi dobrze idzie! - pomyślałam w związku z tym.
Na trójkę dało się większość trasy przebiec porządną drogą, no to już się nie wygłupiałam z azymutem, tylko skorzystałam z dobrodziejstw cywilizacji. Na tej drodze po raz ostatni widziałam plecy Tomka. Z trójki to już poszłam całkiem abstrakcyjnie - ani na azymut, ani ścieżkami, tylko gdzieś sporo powyżej, ale przynajmniej w dobrą stronę. Ponieważ punkt miał być w pobliżu duuużej skały, zakładałam, że raczej jej nie przeoczę.  Faktycznie, nie dało się przeoczyć. Z czwórki zaczęłam zbiegać ścieżynką, ale gdzieś mi się zgubiła po drodze i nie do końca widziałam, w który miejscu większej drogi wypadłam. Ustawiłam więc azymut bardzo na oko i poniooooslo mnie. Piątka niestety była usytuowana na mało charakterystycznym terenie i ciężko było znaleźć jakiś punkt odniesienia. Niby na mapie było zaznaczone spore obniżenie i nawet trafiłam na coś podobnego i jeszcze na dodatek z palikiem i wstążką na dnie, ale jak by się stamtąd nie namierzać, zawsze lądowałam na niczym. Miotałam się w coraz większej desperacji i na tę desperacje nadbiegł (no, nadszedł) Janusz. Uszczęśliwiłam go informacją, że lampionu nie ma w okolicy i rozeszliśmy się czesać dalej. Nadbiegł jeszcze jeden zawodnik, pognał na północ, potem mu się odmieniło i poleciał na południe, a skoro taki niezdecydowany, to nie zawracałam sobie nim głowy. Za zdecydowanym to bym pobiegła. Postanowiłam udać się na południe do drogi, znaleźć skrzyżowanie i z niego się namierzyć. Tak mi się fuksło, że na to południe musiałam przejść dokładnie kolo PK 5 i kiedy Janusz zaczął mnie nawoływać (dobry kolega!), że ma lampion, wystarczyło tylko wyjść zza krzaka:-)


Zemsta azymuta.

Dobrze, że do szóstki dało się dobiec drogami, bo w stresie mogłabym znowu coś spitolić, a tak to jedynym moim problemem było dogonienie i przegonienie Janusza. Oczywiście, że mi się to nie udało i tylko się zasapałam.
Przed siódemką rosły poziomki. Naprawdę walczyłam ze sobą, ale nie dało rady - schyliłam się i skubnęłam jedną, drugą, trzecią... Na tym procederze nakrył mnie Andrzej i zrobiło mi się trochę głupio. W końcu Wawel Cup to poważne zawody, a nie jakieś poziomkobranie.

Słodkie, pachnące poziomki. (Fot. A. Krochmal)

Mimo skupienia się bardziej na poziomkach niż mapie, siódemkę i ósemkę zaliczyłam jak po sznurku. Ale za to głupio. Do ósemki szybciej było obiec drogami niż pchać się przez szczyt góry. Jeszcze do tego szaleństwa zachęciłam Andrzeja... Jak widać głupota jest zaraźliwa.
Do dziewiątki to już leciałam za tłumem, a że tłum wędrował jakimś dziwnym zawijasem, to ja też. Najważniejsze, że skutecznie. Dziewiątka była punktem ostatnim i po niej już tylko meta. Ufff - i znowu się udało.

 Pamiątkowa fotka zrobiona Andrzejem:-)

A tak to wyglądało na trasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz