Na start planowo pojechaliśmy trochę wcześniej, bo epidemia epidemią, ale spotkać się ze znajomymi trzeba. Nawet jeśli się ich nie widziało tylko kilka dni:-)) Trafiliśmy na Chrumkającą Ciemność - mieli minuty startowe tuż po nas. Tomek poleciał pierwszy, ja kilka minut po nim.
Silna, zwarta i gotowa.
Ruszyłam. Kawałek pobiegłam ścieżką, która zaraz miała się kończyć, potem na azymut. Punkt miał być na małej skałce za dużą skałą. Czyli spoko, trudno nie trafić. Znalazłam dużą skałę, wlazłam na jej końcówkę żeby się z góry rozejrzeć po czym zjechałam na tyłku w dół ostro lądując na kupie liści i ziemi. Potłuc się nie potłukłam, ale to hamowanie nadwyrężyło mi kolano i biodro i czułam je przez resztę trasy. Po dużej skale znalazłam jakieś dwie mniejsze, ale lampionu ani śladu. No co jest? Znowu problem z jedynką? Może kawałek dalej? Może jeszcze dalej? Dalej była już droga i najwyższa pora zawrócić. Wróciłam pod dużą skałę, po drodze dla pewności oglądając każdy większy kamień i zaczęłam od nowa. Ufff, udało się. Tyle, że na wstępie kilkanaście minut w plecy:-(
Pracowite poszukiwania jedynki.
Na szczęście dalej poszło już lepiej. Co prawda dwójka nie chciała mi zapipać, ale akurat dzień wcześniej dowiedziałam się, że w takim przypadku należy sobie mapę przedziurkować perforatorem sprytnie ukrytym pod pipaczem. Gdyby Tomek na poprzednim etapie nie miał takiego przypadku, stałabym bezradnie nad lampionem i nie wiedziała co zrobić.
Z każdym kolejnym punktem robiło się jakby cieplej, szczególnie na podejściach. Zaczęłam tęsknić za pogodą z poprzedniego dnia, szczególnie za miłym chłodkiem, ale nawet i deszcz brałabym w ciemno. Przy podchodzeniu pod czwórkę kilka razy wręcz musiałam się zatrzymać, bo nie dawało rady.
Siódemka była trochę schowana w krzakach, ale w miarę szybko ogarnęłam gdzie jest, a po ósemce zrobiłam numer godny nowicjusza - ustawiłam kompas odwrotnie i ruszyłam dokładnie w przeciwnym kierunku niż powinnam. Akurat tak się złożyło, że w obu kierunkach miała być najpierw ciemna zieleń na mapie, a potem jasna, więc ściana roślinności przez którą zaczęłam się przebijać, nie wzbudziła żadnych moich podejrzeń. Dopiero po jasnej zieleni coś mnie tknęło - gdybym szła we właściwą stronę, powinnam zobaczyć skałkę, tymczasem ja wyszłam na jakieś łąki. Że już w ogóle nie wspomnę o tym, że skałka miała być na górze, a ja schodziłam coraz niżej. Kiedy zorientowałam się w czym tkwi problem, normalnie osłabiło mnie i odechciało mi się wszystkiego. Musiałam znowu przebić się przez gąszcz, potem drugi - ten słuszny, a wszystko to dodatkowo pod górę. Wszystko mi opadło i nic tylko siąść i płakać. No nie, nie siadłam, poszłam po tę cholerną dziewiątkę. No bo co było robić? I tak była między mną, a metą:-)
Bo trzeba umieć posługiwać się kompasem!
Na szczęście z końcówką trasy już nie miałam żadnych żałosnych przygód. Przed dwunastką spotkałam Tomka i dla pewności spytałam gdzie jestem i gdzie mój punkt, ale byłam już i tak kilka metrów od niego, więc pytanie było bardziej dla nawiązania kontaktu. Tradycyjnie postarałam się o szybki finisz, bo w zasadzie to jest jedyna rzecz, która mi dobrze wychodzi, pod warunkiem, że nie jest pod górkę:-)
Tomek czekał na mecie i poszliśmy się sczytać. Od razu zgłosiliśmy potwierdzenia perforatorowe i o ile u Tomka system wszystko łyknął, to u mnie pojawiły się problemy. Dwa razy wtykałam czipa do puszki i ciągle wychodziło coś dziwnego - brak większości punktów. No przecież byłam na wszystkich! W końcu doszliśmy w czym rzecz - pobiegłam z mapą nie swojej kategorii. No ale jak to? To ja mam już więcej niż 50 lat??? Może nie uwierzycie, ale byłam autentycznie zdumiona tym faktem. Na starcie z pełną świadomością brałam mapę W50 i dałabym się poćwiartować za to, że to ta właściwa. Po prostu czułam się jak młody bóg, a nie ponad pięćdziesięciopięcioletnia stateczna starsza pani. Prawdę mówiąc, to aż dziw, że nie wzięłam mapy W35.
I pomyśleć, że aby zająć trzecie miejsce w kategorii i otrzymać pamiątkową statuetkę wystarczyło dotrzeć na metę choćby z najgorszym możliwym czasem, byle z wszystkimi punktami. Ale co tam - co pobiegałam, to moje. Nawet nie czuję się jakoś specjalnie zawiedziona, bo przez te trzy dni bawiłam się świetnie, nawet jeśli na trasie miałam chwile zwątpienia i czystej rozpaczy. Na mecie zapomina się o tym od razu:-)
Gdyby mnie sklasyfikowano w tej kategorii, nawet nie byłabym ostatnia.
A po zawodach zasłużony, pyszny obiad U Rumcajsa w Złotym Potoku - polecamy!
Niebo w gębie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz