Tym razem bezproblemowo od razu poszliśmy na właściwy start. Mapa etapu nr 5 składała się z siedmiu wycinków, przy czym na jednym był i start i meta etapu, więc przynajmniej wiadomo było, że bez względu jak ten etap nam pójdzie, będziemy mogli zacząć kolejny. Nasze wycinki okazały się być w różnych skalach, oczywiście poobracane, ale przynajmniej nie zlustrowane. No i oczywiście były lidary. Trzy.
Mapa na dobry początek.
Początek był łatwy - polecieliśmy ścieżką do mostku i grobli, zgarniając PK 94. Za groblą spotkaliśmy Beatę czekającą na Irka. Oni zaczęli etap z przytupem - zamiast iść tak jak my - zboczem, wzdłuż rzeczki - polecieli dookoła jeziora do asfaltu i stamtąd na groblę i mostek. Zajęło im to mnóstwo czasu, ale w sumie weekend był, to gdzie się mieli spieszyć? :-) Kolejny PK 93 za dwoma liniami (jak głosiła mapa) zdjęliśmy z marszu, a po chwili 84 z kolejnego wycinka. 84 okazał się być podwójny z 96, ale nie będę sobie przypisywała zasługi zauważenia tego, bo mały iksik na lidarze utworzony z przecięcia drogi i strumyka wcale nie kojarzył mi się z miejscem gdzie byliśmy, zresztą nie kojarzył mi się z niczym. Tomek poleciał jeszcze po 95 na zakręcie rowu, a ja w tym czasie zbierałam siły do dalszej trasy. Przy 83 znowu spotkaliśmy Beatę i znowu bez Irka i podpowiedzieliśmy o rozpoznanym wycinku lidarowym. Zostawiliśmy ją z dylematem - wracać na tego lidara, czy odpuścić? Ponieważ oni szli w TO i mieli mniej punktów do zebrania, mogli wybrzydzać co biorą, a czego nie.
Najczęściej spotykana osoba.
Z PK 92 mieliśmy drobny problem. Od 83 poszliśmy na północ, droga nam się skończyła tak jak mapa pokazywała, po prawej miała być linia energetyczna, po lewej strumyk, a w środku lampion. Nie było niczego. Rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach żeby zbadać teren, potem połaziliśmy po okolicy razem, a potem Tomek wydedukował, że to co braliśmy za linię energetyczną jest po prostu niezbyt dokładnym złożeniem dwóch fragmentów mapy. To trochę ułatwiło dalsze postępowanie i w końcu wyczesaliśmy ten nieszczęsny punkt.
Trzy wycinki mieliśmy już załatwione i nic nie byliśmy w stanie dalej dopasować. Na jednym wycinku mieliśmy gęste poziomnice, na lidarze wybrzuszenia, czyli trzeba szukać terenu niepłaskiego. Owszem, natrafiliśmy na taki i co dalej? Próbowaliśmy dopasować wycinki to tu, to tam, tylko w terenie nie było żadnych lampionów. W końcu postanowiliśmy iść na metę. Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego szliśmy w kierunku przeciwnym do niej, czy Tomek chciał jeszcze coś sprawdzić, czy w ogóle już nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy (ja na pewno) i na to wszystko z naprzeciwka nadeszła... Beata z Irkiem. Tym razem to oni nas ratowali, bo wiedzieli, że meta jest przy leśniczówce, a zdybanego w lesie tubylca odpytali, gdzie ta leśniczówka. Przy leśniczówce rozpoznaliśmy wycinek z ortofotomapy, więc dwa kolejne punkciki wpadły do karty.
Zadanie: jaki jest numer ambony najbliżej PK 82?
Nie wiem jak Tomek to zrobił, bo nachalnie się nie interesowałam, ale dopasował jeszcze kolejne dwa wycinki i zawlókł mnie gdzieś tam w las. Prawdę mówiąc miałam już dość tego bezsensownego łażenia, było mi gorąco i w ogóle nie ogarniałam tych marszowych map. Totalny regres.
Jednego wycinka lidarowego nie udało się w ogóle nigdzie dopasować i etap zakończyliśmy bez dwóch punktów. Trudno. Ale za to pamiętaliśmy o zadaniach!
Etap drugi (czyli nr 6) wyglądał na pierwszy rzut oka jakoś przystępniej. Przede wszystkim było mniej tych okropnych lidarów, a kilka pozamienianych kółeczek miałam nadzieję rozpykać w try miga.
Etap wygląda na łatwy.
Na początek wzięliśmy 101 z granicy kultur, a po odejściu kawałek, Tomek zaczął mieć wątpliwości, czy aby na pewno z właściwej granicy. Ale nie chciało nam się wracać żeby sprawdzić, najwyżej będzie stowarzysz. 102 i 103 były oczywiste i doszliśmy do pierwszego zamienionego wycinka. I tu sprawa się rypła. To co wyglądało na proste dopasowanie okazało się wcale nie takie proste i jednoznaczne. W miejsce kółeczka pasowały co najmniej trzy wycinki (łącznie z tym, który tam już był), a co jeden to bardziej. Po burzy mózgów i zbadaniu terenu uznaliśmy, że tu akurat autor mapy nic nie kombinował i wycinek jest na swoim miejscu. Przy kolejnym kółeczku zabawa powtórzyła się od nowa, a dodatkowo napotkani Asia i Jacek zasugerowali nam, że to, co wzięliśmy za PK 104, to według nich jest raczej 107, a tu gdzie jesteśmy to właśnie 104. Do PK 107 było zadanie: co się przy nim znajduje i faktycznie, niedaleko poprzedniego punktu stała tablica informacyjna. Więc może faktycznie.... W końcu Tomek postanowił polecieć przebić, a ja ruszyłam dalej. Byłam stuprocentowo pewna, że następne kółeczko to musi być 105, a tymczasem przy skrzyżowaniu spotkałam chyba ze trzy różne ekipy, a każda z inną koncepcją, który to punkt. Trochę osłabiło to moją pewność. Ale prawdę mówiąc i tak już nie mieliśmy co innego wbić w tym miejscu, bo inaczej znowu musielibyśmy wracać do poprzednich i robić przebitki. Nie pamiętam na czym stanęło po powrocie Tomka - wbiliśmy 105, czy nie?
Taaakie drzewa rosły przy drodze.
106 było zamienione ze 109 i przynajmniej tu mieliśmy jako taką pewność. Nigdzie natomiast do tej pory nie udało nam się dopasować wycinków lidarowych i powoli zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl, że trzeba będzie je spisać na straty.
Do PK 108 poszliśmy na azymut przez krzaki i tak samo z powrotem i o mało nie wyprowadziłam nas na manowce, bo zapomniałam, że niektóre kółeczka są pozamieniane i liczyłam na przecinkę, której nie było. Dobrze, że Tomek był czujny.
PK 108
Dochodząc do 106 odkryliśmy, że właśnie mamy przed oczami jeden z lidarów i to ten, z którego podany jest azymut i odległość na PK 117 z kolejnego lidara. Dobra nasza! Cóż, okazało się, że wcale nie taka dobra. Jak byśmy się nie namierzali tym azymutem i ile razy byśmy tego nie robili, zawsze wychodziliśmy w krzaki. Pozostałe ekipy zresztą też. Post factum okazało się, że autor mapy ciut skopał ten punkt programu i faktycznie nie mieliśmy prawa nic znaleźć. Tomek co prawda wbił jakiś lampion z dołka znajdującego się na szeroko (bardzo szeroko) pojętym azymucie, ale wiedzieliśmy, że nie o to chodziło.
Nasze lidarowe odkrycie.
Dalsza część trasy była już po "pełnej" mapie, więc bez większych problemów, ale nigdzie nie udało nam się dopasować jednego wycinka. PK 112 był w jakimś starym PGRze czy czymś takim i oprócz liter z tablicy jako potwierdzenie, dodatkowo w ramach zadania musieliśmy liczyć otwory okienne. W końcu szczęśliwie dotarliśmy do mety i bardzo żałowałam, że nie była to meta ostateczna.
Etap trzeci (nr 7) był istną orgią lidarową. Praktycznie sam lidar, na którym dorysowano najważniejsze drogi i na osłodę mały wycinek z ortofoto.
Za takimi mapami nie przepadam.
Jak dla mnie znalezienie na tej mapie czegokolwiek graniczyło z cudem, no może poza wycinkiem startowym, jeśli skrupulatnie liczyło się kopce. Tomek liczył, mi się już nic nie chciało, tylko siąść, a najlepiej się położyć. Ortofoto nie udało się ani dopasować, ani dojść do niego według wskazówek autora, czyli zgodnie z podanym azymutem i odległością. Za każdą próbą znajdowaliśmy tylko... las. Czyli sytuacja taka sama jak na poprzednim etapie. Jakoś nawet w końcu przestało nas to dziwić, ale Darek ewidentnie musi zmienić dilera.
O ile pierwszy wycinek lidarowy poszedł jako tako, bo praktycznie szliśmy tylko wzdłuż drogi, liczyli kopce i Tomek wdrapywał się na nie żeby spisać kody, to z drugim już nie poszło tak dobrze. Prawdę mówiąc wcale nie poszło. No, ale sorry, jak w milionie identycznych dołków znaleźć ten właściwy? No jak??? Z każdym kolejnym poszukiwanym punktem było coraz gorzej. Miałam wrażenie, że przeszliśmy już co najmniej kilkadziesiąt kilometrów i co gorsza w pewnym momencie już nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy.
Tomek szukał lampionów, ja siedziałam przy ścieżce i robiłam sobie głupie fotki.
Moim jedynym marzeniem było zejść do asfaltu i nim wrócić do bazy. Tomek koniecznie chciał znaleźć wszystko, co organizatorzy powiesili w lesie. Ale w końcu nawet i on się poddał, zeszliśmy do drogi w nie wiadomo którym jej fragmencie i aż musieliśmy odpytać tubylca, czy do naszego jeziora z bazą to w lewo, czy w prawo. Przed bazą zgarnęliśmy jeszcze dwa punkty ze znanego nam już terenu i nieco sfrustrowani oddaliśmy karty startowe.
Wreszcie meta, ufff....
Byliśmy głodni, brudni i zmęczeni. W takiej też kolejności podjęliśmy działania naprawcze. Najpierw Tomek rozpalił grilla i wrzuciłam na niego kiełbaski i warzywka, potem wdarliśmy się do domku organizatorów i zasiedliliśmy łazienkę. Gdyby nie te kiełbaski dochodzące na ogniu, chyba zostałabym pod prysznicem na zawsze. A potem najedzona, czysta i śpiąca wpełzłam do namiotu, zawinęłam się w śpiwór i odmówiłam dalszej współpracy. Kolejny etap dzienny kompletnie nie pasował do moich wyobrażeń o wypoczynku urlopowym, nawet jeśli miał to być czynny wypoczynek. I nawet nie zauważyłam kiedy Tomek samotnie poszedł w las...
Ten zestaw etapów dużo łatwiej wchodził od drugiej strony, na łuku można było trafić na orto zanim trzeba było próbować azymutu i dużo łatwiej przychodziła decyzja żeby 129 odpuścić, na kółeczkach problemy były na początku zamiast na końcu, no i przez 4 godziny można było w wolnych chwilach składać procesory żeby wchodząc tam wiedzieć już dużo o tym gdzie co jest :)
OdpowiedzUsuńNie pofarciło nam się z kierunkiem:-(
UsuńA zastanawialiście się nad tym? My sporo z tych powodów wymyśliliśmy po drodze do punktu oglądając wszystkie mapy gdzie trzeba było się zdecydować (na szczęście dość daleko od bazy więc był czas) i decyzja żeby iść 7-6-5 była całkowicie świadoma
UsuńTomek wybierał kolejność, ale czym się kierował? Nie mam pojęcia. Muszę go odpytać.
OdpowiedzUsuń