wtorek, 21 lipca 2020

8 Grillowanie Kosmatych InOków - sobota: hurtowy etap potrójny.

W sobotni poranek wcale, ale to wcale nie czułam się rześka i gotowa na kilometry potrójnego etapu, który zaplanowaliśmy na ten dzień. Śniadanie trochę przywróciło mi energię, ale tylko trochę. Wciąż byłam niewyspana.
Tym razem bezproblemowo od razu poszliśmy na właściwy start. Mapa etapu nr 5 składała się z siedmiu wycinków, przy czym na jednym był i start i meta etapu, więc przynajmniej wiadomo było, że bez względu jak ten etap nam pójdzie, będziemy mogli zacząć kolejny. Nasze wycinki okazały się być w różnych skalach, oczywiście poobracane, ale przynajmniej nie zlustrowane. No i oczywiście były lidary. Trzy.

Mapa na dobry początek.

Początek był łatwy - polecieliśmy ścieżką do mostku i grobli, zgarniając PK 94. Za groblą spotkaliśmy Beatę czekającą na Irka. Oni zaczęli etap z przytupem - zamiast iść tak jak my - zboczem, wzdłuż rzeczki - polecieli dookoła jeziora do asfaltu i stamtąd na groblę i mostek. Zajęło im to mnóstwo czasu, ale w sumie weekend był, to gdzie się mieli spieszyć? :-) Kolejny PK 93 za dwoma liniami (jak głosiła mapa) zdjęliśmy z marszu, a po chwili 84 z kolejnego wycinka. 84 okazał się być podwójny z 96, ale nie będę sobie przypisywała zasługi zauważenia tego, bo mały iksik na lidarze utworzony z przecięcia drogi i strumyka wcale nie kojarzył mi się z miejscem gdzie byliśmy, zresztą nie kojarzył mi się z niczym. Tomek poleciał jeszcze po 95 na zakręcie rowu, a ja w tym czasie zbierałam siły do dalszej trasy. Przy 83 znowu spotkaliśmy Beatę i znowu bez Irka i podpowiedzieliśmy  o rozpoznanym wycinku lidarowym. Zostawiliśmy ją z dylematem - wracać na tego lidara, czy odpuścić? Ponieważ oni szli w TO i mieli mniej punktów do zebrania, mogli wybrzydzać co biorą, a czego nie.
 
 Najczęściej spotykana osoba.

Z PK 92 mieliśmy drobny problem. Od 83 poszliśmy na północ, droga nam się skończyła tak jak mapa pokazywała, po prawej miała być linia energetyczna, po lewej strumyk, a w środku lampion. Nie było niczego. Rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach żeby zbadać teren, potem połaziliśmy po okolicy razem, a potem Tomek wydedukował, że to co braliśmy za linię energetyczną jest po prostu niezbyt dokładnym złożeniem dwóch fragmentów mapy. To trochę ułatwiło dalsze postępowanie i w końcu wyczesaliśmy ten nieszczęsny punkt.
Trzy wycinki mieliśmy już załatwione i nic nie byliśmy w stanie dalej dopasować. Na jednym wycinku mieliśmy gęste poziomnice, na lidarze wybrzuszenia, czyli trzeba szukać terenu niepłaskiego. Owszem, natrafiliśmy na taki i co dalej? Próbowaliśmy dopasować wycinki to tu, to tam, tylko w terenie nie było żadnych lampionów. W końcu postanowiliśmy iść na metę. Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego szliśmy w kierunku przeciwnym do niej, czy Tomek chciał jeszcze coś sprawdzić, czy w ogóle już nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy (ja na pewno) i na to wszystko z naprzeciwka nadeszła... Beata z Irkiem. Tym razem to oni nas ratowali, bo wiedzieli, że meta jest przy leśniczówce, a zdybanego w lesie tubylca odpytali, gdzie ta leśniczówka. Przy leśniczówce rozpoznaliśmy wycinek z ortofotomapy, więc dwa kolejne punkciki wpadły do karty.
 
 Zadanie: jaki jest numer ambony najbliżej PK 82?

Nie wiem jak Tomek to zrobił, bo nachalnie się nie interesowałam, ale dopasował jeszcze kolejne dwa wycinki i zawlókł mnie gdzieś tam w las. Prawdę mówiąc miałam już dość tego bezsensownego łażenia, było mi gorąco i w ogóle nie ogarniałam tych marszowych map. Totalny regres.
Jednego wycinka lidarowego nie udało się w ogóle nigdzie dopasować i etap zakończyliśmy bez dwóch punktów. Trudno. Ale za to pamiętaliśmy o zadaniach!

Etap drugi (czyli nr 6) wyglądał na pierwszy rzut oka jakoś przystępniej. Przede wszystkim było mniej tych okropnych lidarów, a kilka pozamienianych kółeczek miałam nadzieję rozpykać w try miga.

Etap wygląda na łatwy.

Na początek wzięliśmy 101 z granicy kultur, a po odejściu kawałek, Tomek zaczął mieć wątpliwości, czy aby na pewno z właściwej granicy. Ale nie chciało nam się wracać żeby sprawdzić, najwyżej będzie stowarzysz. 102 i 103 były oczywiste i doszliśmy do pierwszego zamienionego wycinka. I tu sprawa się rypła. To co wyglądało na proste dopasowanie okazało się wcale nie takie proste i jednoznaczne. W miejsce kółeczka pasowały co najmniej trzy wycinki (łącznie z tym, który tam już był), a co jeden to bardziej. Po burzy mózgów i zbadaniu terenu uznaliśmy, że tu akurat autor mapy nic nie kombinował i wycinek jest na swoim miejscu. Przy kolejnym kółeczku zabawa powtórzyła się od nowa, a dodatkowo napotkani Asia i Jacek zasugerowali nam, że to, co wzięliśmy za PK 104, to według nich jest raczej 107, a tu gdzie jesteśmy to właśnie 104. Do PK 107 było zadanie: co się przy nim znajduje i faktycznie, niedaleko poprzedniego punktu stała tablica informacyjna. Więc może faktycznie.... W końcu Tomek postanowił polecieć przebić, a ja ruszyłam dalej. Byłam stuprocentowo pewna, że następne kółeczko to musi być 105, a tymczasem przy skrzyżowaniu spotkałam chyba ze trzy różne ekipy, a każda z inną koncepcją, który to punkt. Trochę osłabiło to moją pewność. Ale prawdę mówiąc i tak już nie mieliśmy co innego wbić w tym miejscu, bo inaczej znowu musielibyśmy wracać do poprzednich i robić przebitki. Nie pamiętam na czym stanęło po powrocie Tomka - wbiliśmy 105, czy nie?

Taaakie drzewa rosły przy drodze.

106 było zamienione ze 109 i przynajmniej tu mieliśmy jako taką pewność. Nigdzie natomiast do tej pory nie udało nam się dopasować wycinków lidarowych i powoli zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl, że trzeba będzie je spisać na straty.
Do PK 108 poszliśmy na azymut przez krzaki i tak samo z powrotem i o mało nie wyprowadziłam nas na manowce, bo zapomniałam, że niektóre kółeczka są pozamieniane i liczyłam na przecinkę, której nie było. Dobrze, że Tomek był czujny.

 PK 108

Dochodząc do 106 odkryliśmy, że właśnie mamy przed oczami jeden z lidarów i to ten, z którego podany jest azymut i odległość na PK 117 z kolejnego lidara. Dobra nasza! Cóż, okazało się, że wcale nie taka dobra. Jak byśmy się nie namierzali tym azymutem i ile razy byśmy tego nie robili, zawsze wychodziliśmy w krzaki. Pozostałe ekipy zresztą też. Post factum okazało się, że autor mapy ciut skopał ten punkt programu i faktycznie nie mieliśmy prawa nic znaleźć. Tomek co prawda wbił jakiś lampion z dołka znajdującego się na szeroko (bardzo szeroko) pojętym azymucie, ale wiedzieliśmy, że nie o to chodziło.

 Nasze lidarowe odkrycie.

Dalsza część trasy była już po "pełnej" mapie, więc bez większych problemów, ale nigdzie nie udało nam się dopasować jednego wycinka. PK 112 był w jakimś starym PGRze czy czymś takim i oprócz liter z tablicy jako potwierdzenie, dodatkowo w ramach zadania musieliśmy liczyć otwory okienne. W końcu szczęśliwie dotarliśmy do mety i bardzo żałowałam, że nie była to meta ostateczna.

Etap trzeci (nr 7) był istną orgią lidarową. Praktycznie sam lidar, na którym dorysowano najważniejsze drogi i na osłodę mały wycinek z ortofoto.
 
 Za takimi mapami nie przepadam.

Jak dla mnie znalezienie na tej mapie czegokolwiek graniczyło z cudem, no może poza wycinkiem startowym, jeśli skrupulatnie liczyło się kopce. Tomek liczył, mi się już nic nie chciało, tylko siąść, a najlepiej się położyć. Ortofoto nie udało się ani dopasować, ani dojść do niego według wskazówek autora, czyli zgodnie z podanym azymutem i odległością. Za każdą próbą znajdowaliśmy tylko... las.  Czyli sytuacja taka sama jak na poprzednim etapie. Jakoś nawet w końcu przestało nas to dziwić, ale Darek ewidentnie musi zmienić dilera.
O ile pierwszy wycinek lidarowy poszedł jako tako, bo praktycznie szliśmy tylko wzdłuż drogi, liczyli kopce i Tomek wdrapywał się na nie żeby spisać kody, to z drugim już nie poszło tak dobrze. Prawdę mówiąc wcale nie poszło. No, ale sorry, jak w milionie identycznych dołków znaleźć ten właściwy? No jak??? Z każdym kolejnym poszukiwanym punktem było coraz gorzej. Miałam wrażenie, że przeszliśmy już co najmniej kilkadziesiąt kilometrów i co gorsza w pewnym momencie już nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy.

 Tomek szukał lampionów, ja siedziałam przy ścieżce i robiłam sobie głupie fotki.

 Moim jedynym marzeniem było zejść do asfaltu i nim wrócić do bazy. Tomek koniecznie chciał znaleźć wszystko, co organizatorzy powiesili w lesie. Ale w końcu nawet i on się poddał, zeszliśmy do drogi w nie wiadomo którym jej fragmencie i aż musieliśmy odpytać tubylca, czy do naszego jeziora z bazą to w lewo, czy w prawo. Przed bazą zgarnęliśmy jeszcze dwa punkty ze znanego nam już terenu i nieco sfrustrowani oddaliśmy karty startowe.

 Wreszcie meta, ufff....

Byliśmy głodni, brudni i zmęczeni. W takiej też kolejności podjęliśmy działania naprawcze. Najpierw Tomek rozpalił grilla i wrzuciłam na niego kiełbaski i warzywka, potem wdarliśmy się do domku organizatorów i zasiedliliśmy łazienkę. Gdyby nie te kiełbaski dochodzące na ogniu, chyba zostałabym pod prysznicem na zawsze. A potem najedzona, czysta i śpiąca wpełzłam do namiotu, zawinęłam się w śpiwór i odmówiłam dalszej współpracy. Kolejny etap dzienny kompletnie nie pasował do moich wyobrażeń o wypoczynku urlopowym, nawet jeśli miał to być czynny wypoczynek. I nawet nie zauważyłam kiedy Tomek samotnie poszedł w las...

4 komentarze:

  1. Ten zestaw etapów dużo łatwiej wchodził od drugiej strony, na łuku można było trafić na orto zanim trzeba było próbować azymutu i dużo łatwiej przychodziła decyzja żeby 129 odpuścić, na kółeczkach problemy były na początku zamiast na końcu, no i przez 4 godziny można było w wolnych chwilach składać procesory żeby wchodząc tam wiedzieć już dużo o tym gdzie co jest :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pofarciło nam się z kierunkiem:-(

      Usuń
    2. A zastanawialiście się nad tym? My sporo z tych powodów wymyśliliśmy po drodze do punktu oglądając wszystkie mapy gdzie trzeba było się zdecydować (na szczęście dość daleko od bazy więc był czas) i decyzja żeby iść 7-6-5 była całkowicie świadoma

      Usuń
  2. Tomek wybierał kolejność, ale czym się kierował? Nie mam pojęcia. Muszę go odpytać.

    OdpowiedzUsuń