Idziemy na start
Zaczęliśmy od "Na pięcie wysokie napięcie" i już sam tytuł wskazywał autora mapy:-) Mimo to szybko poskładaliśmy wycinki i zaczęliśmy wypatrywać pierwszego punktu. Ja prowadziłam i szłam pewna swojego, no bo w końcu idąc wzdłuż asfaltu trudno się zgubić. Po jakimś czasie okazało się, że idziemy całkiem innym asfaltem niż przypuszczałam, ale kapliczki i strumyki przecież też przy nim były i mi się wszystko zgadzało. Tylko Tomek marudził, że zakręty są w inną stronę niż na mapie. I jakoś tak strasznie długo szliśmy tym asfaltem... Dawno minęliśmy miejsce, gdzie według wstępnych prognoz powinniśmy wejść na drugi wycinek, a my wciąż szliśmy i szliśmy... Ewidentnie coś nie grało. Pytania do punktów też się nie zgadzały, ale ponieważ w poprzednich etapach też tak było i to z winy autora mapy, więc nic nas początkowo nie tknęło. W końcu jednakowoż musieliśmy uznać, że coś robimy źle i poważnie zastanowić się - co dalej? W efekcie musieliśmy wrócić niemal pod start i praktycznie zacząć zabawę od nowa:-( Aż mi się wszystkiego odechciało - tyle kilometrów na próżno, na zmarnowanie...
Powtórne podejście do punktu - teraz się wszystko zgadza!
W końcu załatwiliśmy wszystkie sprawy asfaltowe i weszliśmy w teren, na którym gubiliśmy się poprzedniego dnia. Tym razem poszło nam znacznie lepiej i udało się znaleźć wszystkie punkty, ale też idąc od tej strony było jakby łatwiej. Oczywiście nie mam co sobie przypisywać jakichś zasług, bo w zasadzie starałam się przede wszystkim nie przeszkadzać Tomkowi. I tak prawdę mówiąc to poza drzewami w lesie, to niewiele pamiętam z tego etapu. Grunt, że dotarliśmy na metę i mogliśmy przejść do kolejnego.
Podobno przed podróżą trzeba posiedzieć, więc my przed drugim etapem przycupnęliśmy na przystanku autobusowym, obok ekipy toruńskiej. Ale co tak siedzieć bezczynnie? Żeby zabić nudę wycięliśmy sobie wycinki etapu drugiego, żeby je złożyć ze sobą. Całe DWA wycinki! W końcu po dwóch dniach i dwóch nocach łażenia byliśmy już zmęczeni i nawet złożenie dwóch fragmentów obciążone było ryzykiem pomyłki.
Tomek przy pracy.
Na pierwszym wycinku nie było widać nic, a przynajmniej nic konkretnego - był gdzieniegdzie czarny, trochę w szare cętki, a przeważało białe. W tej abstrakcji mieliśmy znaleźć aż osiem PK. Pierwszy z punktów stał na skrzyżowaniu asfaltu ze ścieżką, więc tu akurat nie było problemu, ale wstrzelenie się w kolejne punkty wydawało się sprawą beznadziejną. Za pierwszym podejściem doszliśmy do miejsca gdzie las czesała już konkurencja, ale ani my, ani oni nic nie znaleźli. Nawet teren mało się zgadzał. Postanowiliśmy więc wycofać się do asfaltu i zajść pole bitwy od dupy strony. Ja po chwili kręcenia się w lesie nie miałam pojęcia gdzie jestem, ale w końcu zaczęliśmy natrafiać na jakieś lampiony. No to przynajmniej byliśmy na terenie zawodów. Na mapie chyba nie było połowy ścieżek, ale Tomek w końcu zaczął się mniej więcej orientować gdzie co jest. W sumie nie dziwne, bo obleciał cały las kilkakrotnie we wszystkie strony. Ja starałam się być bardziej stacjonarna. W końcu ten upiorny wycinek skończył się, wyszliśmy na normalną mapę, a nawet zahaczyliśmy o cywilizacje, czyli kilka budynków między jednym lasem, a drugim. Na drugiej mapie spotkaliśmy ekipę radomską idącą etap w przeciwnym kierunku.
Fiona - ważny filar zespołu.
Ten drugi wycinek to w zasadzie była taka dojściówka do bazy, bo punkty były łatwe, wszystkie przy drodze, a i teren był już znajomy. Problem mieliśmy tylko z PK 163, który wyjątkowo nie był przy drodze, a w dołku, kawałek od skrzyżowania. Czy był to nie wiem, bo nie udało się go znaleźć, ale powinien być. Ponieważ jednak na mapie mieliśmy punktów nadmiarowo, więc nie szukaliśmy jakoś specjalnie uparcie.
Na przedostatnim punkcie odświeżyliśmy się w strumyku żeby na mecie jakoś wyglądać porządnie, a Tomek sprawdzał czy kamera wciąż jest wodoszczelna:-)
Chlapu, chlapu...
Wreszcie szczęśliwie dotarliśmy do bazy, oddaliśmy karty startowe i udział w zawodach mogliśmy uznać za zakończony, bo na BnO już nie mieliśmy ani siły, a ni czasu.
Oddajemy karty startowe.
Od razu po powrocie powtórzyliśmy manewr z poprzedniego dnia - kiełbaski na grilla, a my pod prysznic w zaprzyjaźnionym domku. Po obiedzie pakowanie dobytku i... żegnaj przygodo!
Tomek zaliczył wszystkie dziesięć etapów i przysługuje mu KICHA, mi zabrakło jednego etapu. Może w przyszłym roku się uda...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz