czwartek, 3 marca 2022

Kompromitacja na WesolIno

Kolejne WesolInO blisko i w znajomym terenie. I do tego  na tyle wcześnie, że nie dewastuje całego dnia. Plan był taki - jedziemy, szybciutko przebywamy swoje trasy, ja wracam do domu autkiem, Tomek biegnie za mną, a wieczorem spotkanie rodzinne.

W drodze na start.

Tam pobiegnę.

I słowa dotrzymałam.
 
Zaczęłam bardzo dobrze. Na ziemi niemal widziałam kreskę łączącą punkty, więc do czwórki trzymałam się jej kurczowo, a jedynym spowalniaczem była wydma. Piątka stała w miejscu, gdzie już kilkakrotnie miałam problemy z odnalezieniem się, więc żeby tradycji stało się zadość, również i tym razem polazłam nie do tych rowów co trzeba. Gdyby nie pozwalane drzewa, to może by i poszło lepiej, ale jak zaczęłam szukać odpowiedniego miejsca na wejście w las ze ścieżki, a potem omijać przeszkody, to zniosło mnie daleko za punkt. W końcu zorientowałam się, gdzie jestem i do właściwego usytuowania lampionu poszłam azymutem, już nic nie omijając, tylko prąc przez wszystko co było po drodze - przełażąc przez powalone drzewa, czołgając się pod nachylonymi, przedzierając przez stosy gałęzi.

Przy tych rowach zawsze się gubię.
 
Zwalczywszy tę nieszczęsną piątkę, wróciłam na kreskę i biegłam /szłam nią aż do dziewiątki. A na dziewiątce stało się coś dziwnego.  Ustawiłam azymut i ruszyłam. Miałam znaleźć koniec rowu przy zabudowaniach. Faktycznie zabudowania były i wyglądało, że wyszłam na punkt idealnie. Tyle tylko, że ani rowu, ani lampionu nigdzie nie było widać. Poszłam kawałek dalej, bo może mnie zniosło. Kawałek dalej pojawiły się kolejne budynki i kolejne i kolejne. Ależ tu się nabudowało! - pomyślałam. I nic mapa nie uaktualniona! Teren chwilami całkowicie się zgadzał, a chwilami ani trochę. Postanowiłam nawet dojść do asfaltu i tam szukać konceptu, ale asfalt wcale, ale to wcale nie biegł we właściwym kierunku. No ki czort???? Po niemal półgodzinnych poszukiwaniach poddałam się. Postanowiłam wrócić do lasu i jakimś sposobem znaleźć drogę na metę. W lesie wreszcie napotkałam innych zawodników i ktoś tam machnął mi ręką w zupełnie dla mnie nieoczekiwanym kierunku twierdząc, że mój punkt jest właśnie tam. Ale skąd tam? Ale faktycznie był. Zupełnie nie mogłam pojąć dlaczego ja szukałam gdzie indziej, lampion wisiał gdzie indziej i co się w ogóle wydarzyło. Dopiero w domu oglądając ślad zobaczyłam w czym tkwił diabeł. Z dziewiątki, zamiast iść w kierunku południowo wschodnim, ja ruszyłam w kierunku północno wschodnim. 90 stopni różnicy. Jak ja ten kompas ustawiałam? - nie mam pojęcia. I jak długo trwałam w przeświadczeniu, że jestem tam, gdzie trzeba...

 Peregrynacje w poszukiwaniu zaginionej dziesiątki.

 Skoro znalazłam dziesiątkę, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby kontynuować dalszą trasę. Co prawda stratę czasową miałam ogromną, ale co to przeszkadza. Szybciutko odnalazłam na ziemi kreskę i podążając jej śladem bezproblemowo zaliczyłam wszystkie pozostałe punkty. 
Tymczasem na mecie Tomek był już bliski organizowania akcji poszukiwawczej, bo wszyscy wracali na metę, a ja nie. Stał na tej mecie i stał, nafilmował różne osoby, a żony ani widu, a ni słychu. W sumie to było nawet miłe widząc jego radość na mój widok, kiedy wreszcie dotarłam.

Ufff, meta.
 
Dobra, wiem, że się cieszył, bo wreszcie mógł sobie pobiec do Zielonki i spełnić swoje marzenie o długim wybieganiu:-) O, i cieszę się, że mnie nie zostawił w tym lesie i nie pobiegł sobie wcześniej. Ludzkie panisko.
A ze mnie trąba, co kompasu nie umie ustawić. Wstyd, po prostu wstyd:-(

Cała trasa.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz