Ostatnie FalInO tej edycji, więc nie ma to, czy tamto. Kiedy dotarliśmy na miejsce, właśnie odbywało się wręczanie zaległych pucharów i dyplomów. Nawet i ja się na jakieś dyplomy załapałam, chociaż lepiej nie mówić za które miejsca:-) Ale w sumie dyplom to dyplom. Walnąć na ścianę można, albo i nie.
Tradycyjnie wybrałam trasę Open K - scorelauf z 16 punktami. Miałam mocne postanowienie wybrać rozsądny wariant, a nie błąkać się bez sensu to tu, to tam, tylko kiedy ten wariant opracować, kiedy mapę można obejrzeć w chwili startu? Czas biegnie, a tu najpierw trzeba start na mapie zlokalizować, wybrać kierunek biegu i jeszcze nie zapomnieć zegarka włączyć. Kupa roboty.
Gdzie ten trójkącik startowy?
Tak kombinowałam z tym logicznym przebiegiem, że w końcu zupełnie bez sensu pobiegłam na PK 1 zamiast zacząć od trzynastki, która w tym wariancie została mi na koniec, ale wcale nie było do niej po drodze. Trudno, pobiegłam, to pobiegłam. Dobrze, że punkt stał na skrzyżowaniu ścieżki z linią energetyczną, więc trudno nie znaleźć, bo to jak człowiek leci zirytowany własną głupotą, to i różnie bywa z procesem poszukiwawczym.
Według śladu GPS między jedynką a dwójką wyczyniałam jakieś dziwne wygibasy, ale przysięgam - biegłam po prostej, byłam zupełnie trzeźwa, a proces decyzyjny nie był na tyle trudny, żeby co chwilę zmieniać kierunek. To nie ja zgłupiałam, tylko mój GPS w zegarku.
Do dziewiątki zamiast pobiec po poziomnicy (taka namiastka kreski) zupełnie nie wiem dlaczego najpierw wdrapałam się na wydmę, a potem musiałam z niej schodzić do punktu. Chyba ubzdurałam sobie, że tylko cieniasy biegają po poziomnicy, bo co by innego? Ale za to spaliłam kilka kalorii więcej, więc można się upierać, że to w tym celu, o!
Od dziewiątki do czwórki biegłam za Markiem, z tym, że on biegł na skróty, a ja naokoło (bo przecież nie idę na łatwiznę). Spotkaliśmy się na grobli między stawami i skonsternowani bezradnie rozglądaliśmy się za lampionem. Nie było go nigdzie, a naprawdę nie było go gdzie schować. Stał kawałek dalej na skrzyżowaniu ścieżek. Potem okazało się, że pojawił się jakiś problem z terenem prywatnym i ktoś przewiesił lampion.
Do czternastki asfaltem, bez nawigacji, szesnastka na słupie energetycznym, na skrawku lasu między zabudowaniami i praktycznie też bez nawigacji, bo prąd było z daleka widać, trójka łatwa, szóstka znowu na słupie... Wyjątkowo łatwa trasa, taka dla szybkobiegaczy.
Koło piętnastki policzyłam punkty i wyszło mi, że muszę wziąć jeden zza asfaltu i będzie to siódemka. Nie mogłam się tylko zdecydować czy brać ją od razu, czy dopiero po dziesiątce. Wzięłam po dziesiątce, ale chyba jednak lepiej było brać od razu.
Ósemka była kolejnym punktem energetycznym. Coś się autor trasy strasznie czepił tych słupów. Jeszcze tylko jedenastka w dołku przy plątaninie ścieżek, a potem już punkty w lasku przed szkołą i przy kościele, czyli takie co to i bez mapy mogłam iść na nie.
Oczywiście, pomimo tego, że trasa była bajecznie łatwa, nie osiągnęłam żadnego większego sukcesu, bo jak wspomniałam była przewidziana dla szybkobiegaczy, a ja jestem wolnobiegacz, a najczęściej szybkospacerowicz. A spacer był to naprawdę przedni, szczególnie ze względu na piękną pogodę.
Na koniec jeszcze, pod pozorem rozciągania się, usiłowałam zdemolować przyszkolną ławkę, ale ostatecznie nie udało mi się urwać tej bocznej poręczy, co to na zdjęciu tak się z nią szarpię. Może następnym razem się uda.
Moje szesnaście z dwudziestu dwóch punktów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz