piątek, 4 marca 2022

ZZK Rajszew, czyli jak się odkuć za sobotę.

Po żałosnym występie w sobotę miałam nadzieję, że dwa dni pod rząd nie da się zrobić tego samego głupstwa, ale nie wzięłam pod uwagę, że z powodzeniem można zrobić inne. A ponieważ nie wzięłam pod uwagę, więc do Rajszewa jechałam pełna nadziei, że ho,ho - jak ja się tam odkuję.

Parking po jednej stronie drogi, a start po drugiej.

W sumie zaczęło się całkiem dobrze, aczkolwiek powoli, bo przez chwilę nie dowierzałam kompasowi, że ze startu mam lecieć w prawo, kiedy na wszystkich zawodach, które się tam odbywały (a przynajmniej te co pamiętam), biegliśmy w lewo. W końcu okazało się, że w prawo jest tylko ciut, ciut,  a cały teren zawodów uczciwie ciągnie się tam, gdzie należy.

Z pewną niepewnością startuję.

Zaczęło się całkiem dobrze - jedynka, dwójka, trójka poszły jak po maśle. Na trójce spotkałam Tomka. Nawet się trochę zdziwiłam, bo wydawało mi się, że wystartował tuż po mnie, a to był jego drugi punkt, więc powinien być już dużo dalej. W końcu biega szybciej niż ja.

To gdzie to teraz?
 
Czwórka była dość daleko i trochę się bałam, czy utrzymam kierunek, ale najpierw trzymałam się kreski, a potem grzbietu i w efekcie trafiłam gdzie trzeba. W drodze na piątkę - do skarpy po kresce, a potem, jak zaczęłam coś omijać, to zniosło mnie mocno w prawo, al;e przed punktem przypomniałam sobie, że trzeba to skorygować i jakoś się udało. Na szóstkę ciut mnie zniosło w prawo i dzięki temu wyszłam idealnie na punkt, który stał nie tam, gdzie zaznaczono na mapie, tylko tam, gdzie ja poszłam. Skąd autor mapy wiedział???? 
Kolejne punkty wchodziły bardzo dobrze, tylko niemal ominęłam jedenastkę. Tak się zasugerowałam widokiem Andrzeja i kilku innych osób wspinających się wydmę, że odruchowo ruszyłam za nimi. Na szczęście po kilkunastu krokach opamiętałam się  i zawróciłam po mój punkt.
Do piętnastki szło znowu bardzo dobrze, a potem cios padł z najmniej spodziewanej strony. Punkt szesnasty wydawał się zwykłą formalnością - kawałeczek za drogą, na wysokości skarpy. Łatwizna!  Albo niedokładnie ustawiłam azymut (no bo przecież blisko i łatwo), albo coś mnie fantazja poniosła i zamiast iść po kresce, beztrosko ruszyłam coraz bardziej w lewo. Nawet kiedy już od pewnego czasu wydawało mi się, że coś za długo idę, to i tak szłam dalej. Znowu spotkałam Andrzeja, który pokazał mi gdzieś tam ręką mówiąc, że tam jest punkt. W sumie to nawet był, tyle że nie szesnastka, a czwórka. I tak się ucieszyłam, bo było się z czego namierzyć. Nooo, to tak się namierzyłam, że przeszłam obok szesnastki, nawet jej nie zauważając. A w sumie blisko, bardzo blisko było. Zaczęłam krążyć wokół zielonego, no bo gdzieś przy nim miał stać lampion, ale gdzie tam... Z bliżej nieokreślonego powodu nagle ruszyłam na północ. Serio - nie wiem po co. W końcu opamiętałam się, zeszłam do drogi, uczciwie policzyłam skarpy, wlazłam w las przy właściwej i ... znowu minęłam lampion nie zauważając go.  Pewnie w życiu bym tej szesnastki nie znalazła, gdyby ktoś jej akurat nie biegł podbić, wiec ja oczywiście za nim. Kurcze, tyle razy byłam tuż przy niej i nie ogarnęłam. Jakieś totalne zaćmienie.

Rozpaczliwe poszukiwania szesnastki.

Tak mnie zdenerwowała ta szesnastka, że jeszcze na kolejne dwa punkty szłam zakosami, bo nie mogłam utrzymać się na kresce. Eh, te nerwy. Od osiemnastki już się trochę ogarnęłam, uspokoiłam, znalazłam na glebie kreseczkę i jak po sznurku, przez ostatnie trzy punkty, poleciałam na metę.

Do mety dobiegłam razem z Andrzejem.

I w taki właśnie sposób odkułam się za niedzielę. Jak nie jedna głupota, to inna... Ale najważniejsze, że mam pobiegane i to z nadmiarem.

Cała trasa.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz