Nadszedł pierwszy dzień zawodów. Ponieważ start miał być dopiero po południu, więc rano postanowiliśmy zrobić sobie rozgrzewkę w Skałkach Rzędkowickich. Pogoda była taka na dwoje babka wróżyła - albo popada, albo nie, ale postanowiliśmy zaryzykować.Oczywiście było trochę słońca, trochę deszczu, a skałki jak za każdym razem zachwycające. Zresztą zobaczcie sami:
Skały Rzędkowickie
Etap pierwszy rozgrywany był na Zamku Olsztyn (z przyległościami oczywiście) więc już sam początek zapowiadał się niezwykle emocjonująco.
Dla większości kategorii przewidziano start masowy, ale my załapaliśmy się na interwałowy - ja w 51 minucie, Tomek w 116. Ponieważ dojście na start było stosunkowo krótkie - marne 400 metrów, więc Tomek miał czas odprowadzić mnie, wrócić do bazy, ponudzić się i pójść ponownie na start.
Na liście startowej było nas raptem 7 sztuk w mojej kategorii, z czego jedna zapisała się tylko na ostatni etap, Brigitte w ogóle nie dotarła na zawody, a przesympatyczna Olena z Ukrainy okazała się najgroźniejszą rywalką.
Startowałam jako trzecia - przede mną Becia i Dorota.
Dla pewności można sprawdzić minutę startową.
Pierwsze trzy punkty okazały się łatwe, szczególnie, że po startach masowych były już wydeptane inostrady i wystarczyło tylko wstrzelić się we właściwą. Punkt czwarty był za wielką dziurą, która trzeba było obejść albo z prawej, albo z lewej. W pierwszym odruchu oczywiście chciałam drzeć na azymut, ale jak zobaczyłam wysokość skarpy, to od razu mi przeszło. Planowałam więc obejść dziurę od wschodu, wstrzelić się w ścieżkę i wygodnie dojść nią prawie pod czwórkę. Tak się jednak jakoś złożyło, że ze ścieżką się nie spotkałam. Postanowiłam więc iść po poziomnicy, bo jak powszechnie wiadomo, one są świetnie widoczne na ziemi i doprowadzają gdzie trzeba. Mnie doprowadziły do piątki, co nie było żadnym zaskoczeniem, bo taki był mój chytry plan - najpierw piątka, potem czwórka. Między piątką, a czwórka były już wydeptane inostrady i to w takich ilościach, że w każdą stronę szłam inną.
Co się działo między trójką, a szóstką.
Z kolejnymi punktami nie było większych problemów, a z dziewiątki na dziesiątkę to nawet dawało się dolecieć ścieżką. Prawdziwa zabawa zaczynała się od jedenastki, czyli na wzgórzu zamkowym. Skał, skałek, skałeczek było ci tu pod dostatkiem, a na otwartej przestrzeni widać było zawodników biegających we wszystkich kierunkach. Pierwszym wyzwaniem było przedostanie się za ogrodzenie okalające zamek. Kto sobie wcześniej poszedł pozwiedzać, ten wiedział, gdzie jest wejście, ale nam się nie chciało. Na szczęście wypatrzyłam na mapie wejście i to na ścieżce, którą biegłam od dziesiątki. Ufff.... Teraz pozostało jeszcze wybrać właściwą skałkę i znaleźć lampion. Patrząc bacznie na mapę, na wydeptane podłoże i na innych zawodników znalazłam. Gdzieś tam w międzyczasie koło mnie znalazła się Dorota i na kolejne dwa punkty biegłyśmy razem. Ale wiecie - takie razem, ale osobno, no bo w końcu - umówmy się - konkurencja. Trzynastka była w jaskini, choć ja mam bardziej wspomnienie piwniczki, ale ja czasem widzę rzeczy, których nie ma, więc nie będę się upierać. Oczywiście nie doczytałam na mapie o tej jaskini i gdybym nie pobiegła za tłumem, to pewnie długo bym tej trzynastki nie znalazła, szczególnie wyglądając skałki. Tak mnie ta jaskinia wzruszyła, że jeszcze przez chwilę nie mogłam dojść do siebie, ale co gorsza - nie mogłam także dojść do czternastki! Jakoś mi się pokićkały ścieżki, murki i kierunki świata i odchyliło mnie tak ze 45 stopni z azymutu. Nawet jakieś tam lampiony znalazłam na skałkach, ale niestety kody nie te. Przez chwilę tak się trochę głupio kręciłam biegając to tu, to tam, zamiast stanąć, rozejrzeć się, umiejscowić, czy nawet wrócić do poprzedniego punktu. Słusznie mówią, że lepiej mądrze stać niż głupio biegać. Z opresji wyratował mnie dopiero Grzesiek, który pokazał mi mniej więcej kierunek, a tam już trafiłam za ludźmi.
Pitoliłam się z tą czternastką tak długo, że przy piętnastce dogoniła mnie Olena, która startowała 8 minut po mnie. Razem pobiegłyśmy na szesnastkę, a potem każda kombinowała jak najmniej boleśnie przedrzeć się na drugą stronę wzgórza. Ja oczywiście zaczęłam mozolną wędrówkę pod górę po prostej, Olena też, tylko rozsądniej - ścieżką, ale w pewnym momencie zawróciła i przebiegając koło mnie zawołała, że najlepiej dołem. Do biegania w dół zamiast w górę to mnie nie trzeba długo namawiać, więc od razu odwróciłam się i pobiegłam za nią. Nawet nie dociekałam, czy to ma sens, starałam się tylko nie zostać za bardzo w tyle. Biegłyśmy wzdłuż ogrodzenia, które wydawało się nie mieć końca. Niby pamiętałam, że ten koniec gdzieś tam jest, bo przecież wbiegłam jakoś do środka, ale Olena chyba zwątpiła w niego i przelazła przez ogrodzenie górą. Nie byłam pewna, czy takie ogrodzenie wolno nam przekraczać, poza tym było nowiutkie i nie miałam sumienia go nawet pobrudzić, a co dopiero zdeptać, więc biegłam dalej. Śmiesznie to wyglądało - ja po jednej stronie płotu, Olena po drugiej, a i tak biegłyśmy do tej samej drogi.
Ponieważ siedemnastka była ostatnim punktem, więc każdy biegł do niej i już na drodze nie było potrzeby zawracania sobie głowy mapą. Jeszcze tylko szybki finisz i meta. A na mecie niespodzianka - drugie miejsce, za Oleną. Byłam pewna, że Dorota mnie wyprzedziła, ale nie. Na metę wpadłam tak ledwo żywa, że sczytywałam się na klęczkach, bo nie miałam siły wstać. No, ale w końcu trzeba mieć szacunek do uprawianej dyscypliny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz