wtorek, 19 lipca 2022

Wawel Cup - Desert Dessert, czyli coś w finale nie pykło.

Ponieważ między biegiem normalnym a biegami dodatkowymi było za mało czasu żeby jechać na kwaterę, więc już po obiedzie pojechaliśmy na Pustynię Siedlecką. Organizatorzy byli jeszcze w kompletnej rozsypce i dopiero zaczynali się organizować. W międzyczasie solidnie popadało, troszkę ubijając piasek i miałam lekką nadzieję, że będzie trochę łatwiej biegać niż po suchym.

Przyglądamy się przygotowaniom.
 
Najpierw miały odbyć się kwalifikacje, żeby wyłonić najszybsze szóstki zawodników każdej kategorii, którzy wezmą udział w finale A. Akurat w naszej kategorii nie miało to większego sensu, bo były nas całe trzy sztuki, ale jak wszyscy, to wszyscy. Nawet śmiałyśmy się, że może zamiast tracić siły, to po prostu umówimy się, która zajmie które miejsce i po sprawie:-)
Start był interwałowy - ja w pierwszej minucie, w drugiej Hania, w trzeciej Ula.
 
Start do eliminacji.

Cała pustynia była poobstawiana lampionami, więc trzeba było uważnie śledzić mapę i kierunek, żeby trafić na właściwy. Z jedynką poszło dobrze. Poszukałam dwójki na mapie i aż mi się kolana ugięły - dwójka stała niemal na szczycie wydmy
Serio? Muszę tam wejść?
 
Nawet nie próbowałam biec, zresztą niewielu było takich śmiałków. To była prawdziwa droga przez mękę. Pomimo mokrego piasku po wierzchu, nogi i tak zapadały się i co chwilę osuwałam się w dół. Kiedy podbiłam punkt miałam ochotę już tylko usiąść i nigdzie dalej się nie ruszać. Zmobilizował mnie widok Hani, no bo w końcu bezpośrednia konkurencja. Do trójki na szczęście trzeba było zbiec z wydmy, co było ciut łatwiejsze, a potem był kawałek lasu. Szóstki ani ja, ani Hania nie mogłyśmy znaleźć. Hania szukała wszędzie - na dole i na górze, ja przechadzałam się leniwie po szczycie wydmy. Moje lenistwo zostało nagrodzone i wypatrzyłam lampion w kępce krzaków. Chyba gdzieś tuż za dziewiątką zauważyłam przed sobą Ulę. Startowała ostatnia z nas, ale gnała jakby ją sto diabłów goniło. Usiłowałam dorównać jej kroku, ale już przed jedenastką odpadłam. A potem zostawałam coraz bardziej w tyle... W sumie nie miało to żadnego znaczenia - Finał i tak miałam w kieszeni.
Ula na mecie odgrażała się, że w finale nie biegnie, bo nie ma już siły, ale kiedy odpoczęła, od razu zmieniła zdanie.
 
Trzy gracje.
 
Po odebraniu numerów startowych przewidzianych na finał, czekałyśmy na start. Tym razem start był masowy, a my zostałyśmy ustawione w ostatnim rzędzie. No ale jak to? Najpierw nam mówią, że my takie Super Masters, z naciskiem na Super, a potem nas na koniec? Ale to podobno dla naszego bezpieczeństwa, żeby nas młodzież nie zadeptała, jak wszyscy ruszą. Może to i miało sen patrząc jak startujemy:-)

Oj, boli w krzyżu.

Pomalutku ruszamy.
 
Finał rozgrywany był systemem One Man Relay, czyli dwustronna mapa, gdzie ostatni punkt pierwszej strony był jednocześnie startem drugiej. Tym razem litościwie darowano nam najwyższą wydmę i więcej biegaliśmy po płaskich fragmentach. Teoretycznie każda z nas powinna mieć nieco inną trasę, ale z każdym punktem utwierdzałam się w przekonaniu, że o ile Ula biega gdzie indziej, to my z Hanią wciąż depczemy sobie po piętach. Do czwórki szło mi świetnie, ale potem zamiast na piątkę, pobiegłam na szóstkę i już straciłam parę sekund. Z dziewiątki odbiegłam w złym kierunku i doszły kolejne sekundy straty, a już pod koniec pierwszej strony mapy zaczęłam słabnąć i zostawać w tyle. Niestety,  zmęczenie przełożyło się na zdolności intelektualne i sprawa się rypła. Kiedy dobiegłam do ostatniego punktu pierwszej mapy, zamiast odwrócić ją na drugą stronę i tam szukać trójkąta startowego, ja oczywiście szukałam go na mapie pierwszej. Tym sposobem dobiegłam niemal do startu całej imprezy zanim zorientowałam się, że coś nie gra. Przez chwilę stałam kompletnie oszołomiona i zupełnie nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Kiedy w końcu ogarnęłam jaką głupotę popełniłam, to aż mi się zachciało płakać na myśl, że muszę wrócić do poprzedniego punktu i dopiero stamtąd biec w dalszą trasę. A czas uciekał... Kompletnie mnie to rozbiło i nawet przez chwilę miałam ochotę zrezygnować i zejść z trasy. No, ale jednak trochę szkoda. Wróciłam wiec na ostatni punkt, odwróciłam mapę, znalazłam trójkącik i ruszyłam na drugą część. Niespecjalnie się spieszyłam, ale dzięki temu dokładniej nawigowałam i jakoś szło do przodu. Po jakimś czasie zauważyłam, że spotykam coraz mniej osób, co i nie dziwne, bo większość pewnie była już na mecie. Byłam już tak zapóźniona, że wstydziłam się w ogóle wracać na metę. Nie dało się jednak tego ani odwlec, ani uniknąć. Co było robić - wróciłam, a po sczytaniu czipa okazało się, że przekroczyłam limit czasu o jakieś 3 minuty.

Zbieg do mety.
 
Byłam zawiedziona,bo sądziłam, że nie będę w ogóle z tego powodu klasyfikowana, ale organizatorzy to ludzkie paniska i litościwie dali mi to trzecie miejsce i poczucie, że nie męczyłam się na darmo.

Takie trochę niezasłużone pudło.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz