niedziela, 24 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 4, czyli nie ma się co spieszyć.

Po ekscytującym, trzecim dniu zawodów byłam kompletnie wykończona i następnego ranka wcale nie chciało mi się wstawać, a tym bardziej ganiać po lesie. Oczywiście nie zamierzałam rezygnować z zawodów, ale mój entuzjazm jakby lekko oklapł. 
Mieliśmy wczesne godziny startowe, a ponieważ niezbyt od siebie oddalone, mogliśmy razem iść na start oddalony prawie o kilometr. 
 
Gotowi do wymarszu.
Wyznakowana wstążkami trasa dojściowa z lekka nas zszokowała. Prowadziła przez największe chaszcze - ot, tak na wprost, mimo, że jak się potem okazało, można było spokojnie dojść drogą. Zastanawialiśmy się, czy organizatorzy aby czasem nie przesadzili poprzedniego dnia na imprezie, która odbywała się bezpośrednio po biegach na pustyni, no bo jakie inne szaleństwo mogło ich opanować?



Start na szczęście był już zorganizowany standardowo, tylko dobieg do lampionu startowego był króciutki. W sumie to był tak krótki, że nawet nie wybiegałam z boksu, tylko szłam powoli, szukając na mapie trójkącika. Potem jeszcze postałam chwilkę wybierając wariant i w końcu statecznym krokiem wkroczyłam w las. 
 
Spokojny start.

I jeszcze spokojniejszy proces decyzyjny.
 
Ponieważ z siłami było krucho, a przewaga rywalek nade mną była i tak nie do zniwelowania, więc praktycznie nie miałam po co się spieszyć. Szłam więc sobie relaksacyjnym tempem, ale za to miałam czas dokładnie się namierzać i pilnować azymutu. Jedynka weszła idealnie, ale przy dwójce najpierw trafiłam na sąsiedni kamień i dopiero po sprawdzeniu, że rzeczywiście nie ma przy nim lampionu, ruszyłam do właściwego. Tu lampion był tak dobrze ukryty wśród roślinności, że gdyby nie towarzysząca mi w poszukiwaniach inna zawodniczka, to chyba bym go przeoczyła.
Na kolejne punkty wychodziłam już idealnie, tylko siódemki początkowo szukałam zamiast w jaskini, to pomiędzy skałami. Tak to jest jak człowiek nie dojrzy na mapie znaczków i idzie na domysł. 
 
Gdzieś na trasie. (Fot. J. Kijak)

Do dziewiątki i dziesiątki to nawet trochę biegłam, bo punkty stały w pobliżu ścieżek, a iść ścieżkami zamiast biec, to jednak nawet jak dla mnie przesada. A potem już tylko meta i oczywiście jak najszybszy dobieg, bo czemu nie?
 
Konsultacje na mecie.
 
Ponieważ w okolicach drogi dojazdowej do bazy i przy bazie odbywała się orientacja precyzyjna, więc wjazd i wyjazd z bazy możliwy był tylko w określonych godzinach. Tym sposobem musieliśmy godzinę czekać na możliwość wyjechania. Jak sobie umilałam ten czas? A tak:

Może i nie powinnam, ale jak się powstrzymać?

W drodze powrotnej obejrzeliśmy sobie jeszcze raz Okrężnik, przy którym biegaliśmy Model Event, ale ruin zamku jakoś się nie dopatrzyliśmy. Co nie zmienia postaci rzeczy, że jest na co popatrzeć.
 
Okrężnik i ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz