Po ekscytującym, trzecim dniu zawodów byłam kompletnie wykończona i następnego ranka wcale nie chciało mi się wstawać, a tym bardziej ganiać po lesie. Oczywiście nie zamierzałam rezygnować z zawodów, ale mój entuzjazm jakby lekko oklapł.
Mieliśmy wczesne godziny startowe, a ponieważ niezbyt od siebie oddalone, mogliśmy razem iść na start oddalony prawie o kilometr.
Gotowi do wymarszu. |
Start na szczęście był już zorganizowany standardowo, tylko dobieg do lampionu startowego był króciutki. W sumie to był tak krótki, że nawet nie wybiegałam z boksu, tylko szłam powoli, szukając na mapie trójkącika. Potem jeszcze postałam chwilkę wybierając wariant i w końcu statecznym krokiem wkroczyłam w las.
Ponieważ z siłami było krucho, a przewaga rywalek nade mną była i tak nie do zniwelowania, więc praktycznie nie miałam po co się spieszyć. Szłam więc sobie relaksacyjnym tempem, ale za to miałam czas dokładnie się namierzać i pilnować azymutu. Jedynka weszła idealnie, ale przy dwójce najpierw trafiłam na sąsiedni kamień i dopiero po sprawdzeniu, że rzeczywiście nie ma przy nim lampionu, ruszyłam do właściwego. Tu lampion był tak dobrze ukryty wśród roślinności, że gdyby nie towarzysząca mi w poszukiwaniach inna zawodniczka, to chyba bym go przeoczyła.
Na kolejne punkty wychodziłam już idealnie, tylko siódemki początkowo szukałam zamiast w jaskini, to pomiędzy skałami. Tak to jest jak człowiek nie dojrzy na mapie znaczków i idzie na domysł.
Do dziewiątki i dziesiątki to nawet trochę biegłam, bo punkty stały w pobliżu ścieżek, a iść ścieżkami zamiast biec, to jednak nawet jak dla mnie przesada. A potem już tylko meta i oczywiście jak najszybszy dobieg, bo czemu nie?
Ponieważ w okolicach drogi dojazdowej do bazy i przy bazie odbywała się orientacja precyzyjna, więc wjazd i wyjazd z bazy możliwy był tylko w określonych godzinach. Tym sposobem musieliśmy godzinę czekać na możliwość wyjechania. Jak sobie umilałam ten czas? A tak:
Może i nie powinnam, ale jak się powstrzymać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz