czwartek, 7 lipca 2022

Nocny Marek, czyli pierwsza w życiu dyszka.

Zanim opowiem jak jest na Wawel Cup, który właśnie trwa, muszę się pochwalić swoją pierwszą dyszką. Niby już biegłam piętnaście kilometrów na Biegu Chomiczówki, ale dziesięciu jakoś się nie złożyło. Tomek wymyślił, że zapiszemy się na Nocnego Marka, bo blisko (w sąsiedniej miejscowości), o nietypowej porze dnia i wielu znajomych też się wybierało, więc co mamy być gorsi.
Pogoda od kilku dni była tragiczna, czyli upał, upał i upał. Niby bieg miał się zacząć dopiero o 21-szej, ale temperatura wciąż była bliska 30 stopni. Jeszcze przed samym startem próbowałam zmienić dystans na piątkę, ale już nie dało rady. Trudno. Stwierdziłam, że najwyżej doczłapię na metę po limicie, albo zwiozą mnie z trasy.
 
Podpięłam się pod Zabiegany Wołomin:-) (Fot. Sylwia Kajdas)
 
 W ostatniej chwili zorientowaliśmy się, że start wcale nie jest w miejscu gdzie czekaliśmy, tylko kawałek trzeba podejść. Jakoś organizator zapomniał o tym poinformować wcześniej. Zdążyliśmy. 
 
Na starcie.
 
Ruszyłam niezbyt szybko, ale tak, żeby mieć główną grupę w zasięgu wzroku. Po kilometrze musiałam już dobrze wytężać wzrok, ale za sobą wciąż słyszałam tupanie. Po dwóch kilometrach w tempie szybszym niż zakładałam, ze zdziwieniem zauważyłam, że wciąż żyję i nawet mam się całkiem dobrze. Przede mną było jeszcze osiem kilometrów, więc jeszcze nie szalałam ze szczęścia. 
Po czwartym kilometrze, w parku, był wodopój. Z przyjemnością przełknęłam kilka łyków, resztę rozlewając na siebie dla ochłody. Przy wodopoju dogoniłam kilka osób, które dłużej niż ja delektowały się życiodajnym płynem tracąc cenne minuty.
Im dalszy kilometr, tym więcej osób mnie wyprzedzało i nawet dziwiłam się skąd ich się tyle wzięło za mną. Wciąż jednak nie byłam ostatnia, a przed sobą zawsze widziałam czyjeś plecy. 
Gdzieś po siódmym kilometrze usłyszałam sygnał karetki.
- Ale jak to? Już po mnie? Przecież jeszcze biegnę!
Karetka minęła mnie i pojechała dalej. Po chwili zobaczyłam ją stojącą  na poboczu, a na ulicy ktoś leżał. Podbiegłam bliżej i zauważyłam znajomą koszulkę, a po chwili usłyszałam znajomy głos. Jak nic - Emi! Ponieważ byli z nią ratownicy, a ona całkiem żywotnie z nimi rozmawiała, nie zatrzymywałam się, tylko biegłam dalej swoje. Wiedziałam, że nie ma wyjścia - muszę dobiec na metę, skoro Emi zarekwirowała karetkę:-) Faktycznie - dałam radę, a nawet zadziwił mnie mój czas. Spodziewałam się dotrzeć jakoś równo z limitem, a tu do limitu zostało jeszcze ponad 20 minut. A, jeszcze wyprzedziłam coś koło dziesięciu osób. Jak nic można odtrąbić sukces:-))) No dobra, szału może nie ma, ale dałam radę.
 
 Już na mecie.
 
Po biegu zostaliśmy jeszcze na dekorację zwycięzców i losowanie nagród. Zakończenie odbyło się ze wszystkimi możliwymi wpadkami ze strony organizatorów, komary pogryzły mnie okrutnie, ale przynajmniej Tomek wylosował torebkę nagród, wśród których dla mnie hitem został probiotyk. 
Jak nic trzeba zaliczyć kiedyś kolejną dyszkę, żeby poprawić wynik i móc chwalić się nowym rekordem:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz