wtorek, 26 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 5, czyli jak pomylić północ z południem.

Wieczorem przed ostatnim etapem co chwilę sprawdzaliśmy czy są już listy startowe, bo przed pójściem spać chcieliśmy wiedzieć jak bardzo musimy się rano spieszyć z pakowaniem, żeby zdążyć na start. Ja rzutem na taśmę załapałam się na handicap, co w efekcie dało śmieszną sytuację, że miałam startować kilkanaście sekund przed Becią, która już miała "normalną" minutę startową.
Tym razem baza imprezy przeniosła się do Złotego Potoku nad staw Amerykan. No, pięknie tam, pięknie. Polecam zwizytować.
Dojście na start tradycyjnie nie było krótkie, ale tym razem nie przez krzaki, jak dzień wcześniej (organizatorzy doszli do siebie?) tylko normalnie ścieżkami i drogami.

Da się? Da!

Oczekiwanie na start umilaliśmy sobie robieniem głupich min i trzaskaniem selfików.

Tu jeszcze dość mądre miny:-)
 
Tym razem teren zawodów był odmienny niż w poprzednie dni, a przynajmniej jego pierwsza część -  zamiast skałek pojawiły się jary. Z jednej strony to może i nawet łatwiej, bo jary były duże i nie sposób było je przeoczyć, ale z drugiej: jary były duże:-) i trudne do pokonania, przynajmniej dla mnie. Żeby za bardzo nie błąkać się po odnogach jarów mocno pilnowałam azymutu i na jedynkę oraz dwójkę wyszłam idealnie. Szczególnie przy dwójce było to ważne, bo lampion nie stał na dnie jary, tylko na zboczu w gęstych krzakach, wiec nie był widoczny z daleka. Tak się ucieszyłam z bezbłędnego odnalezienia lampionu, że aż się rwałam do kolejnego punktu. Ustawiłam azymut i ruszyłam. Troszkę mnie zdziwiło, że wszystkie przyuważone osoby poszły w innym kierunku, ale bo to wiadomo z jakich tras są... Kiedy jednak krajobraz zaczął wydawać mi się podejrzanie znajomy (czy ja tu przed chwilą nie byłam?) zaniepokoiłam się nieco. I co się okazało? Pomyliłam północ z południem i szłam w dokładnie przeciwnym kierunku. A żeby to!! Zawróciłam, przedarłam się przez wściekle zakrzaczony i stromy jar, ale tak byłam zdenerwowana, że do trójki zamiast obejść odnogę kolejnego wąwozu, wlazłam w nią i szłam jej dnem, oczywiście bez żadnej ścieżki, czy innych udogodnień. Dobrze, że chociaż lampion znalazłam bez żadnych przygód, bo chyba by mnie coś trafiło.
Czwórka, piątka i szóstka były już uczciwie na skałkach, czy raczej większych kamieniach, chociaż jary jeszcze nie odpuściły całkiem. Poszło w miarę sprawnie. Siódemka była na nosku, czyli jak dla mnie na niczym, więc nie szukałam miejsca charakterystycznego, tylko stricte lampionu. O dziwo, nawet nie musiałam długo się błąkać, żeby go znaleźć.
Drogę do ósemki chciałam sobie ułatwić i skorzystać ze ścieżek, ale coś pogmatwałam z ich liczeniem i pilnowaniem kierunku i w ogóle nie dotarłam do tej, co planowałam. W związku z tym za ósemką zaczęłam rozglądać się za wcześnie, nic mi nie pasowało, ale jakaś siła ciągnęła mnie do przodu, więc szłam. Dopiero kiedy dotarłam do rowów, zorientowałam się gdzie tak mniej więcej jestem. Dobrze, że punkt był na jedynych skałkach w okolicy, więc wkrótce go wyczesałam.
Z ósemki poleciałam sobie do wodopoju, bo był na azymucie, więc stanowił dobry punkt orientacyjny, no i przy okazji można było się nawodnić. Kawałek przed dziewiątką zaczepiło mnie jakieś dziewczę, że szuka i szuka punktu (tego, co ja) i nigdzie go nie ma. Niewiele brakowało, a przekonała by mnie, że to już, ale byłam twarda (jak skała) i uporczywie twierdziłam, że jeszcze dalej. Niestety, dziewczę tak mi cały czas nawijało, gdzie ten punkt może być, że w końcu złamałam się i zaczęłam szukać zgodnie z jej sugestiami. Oczywiście punkt był tam, gdzie początkowo wskazywał mój azymut, ale zanim ponownie uwierzyłam w swój kompas, chwila zeszła na bezsensownym bieganiu w poprzek zbocza. A tyle razy sobie powtarzam, żeby nie sugerować się innymi zawodnikami...
Do dziesiątki i jedenastki biegły już tłumy, więc ja za nimi, a potem meta, gdzie Tomek mocno mi kibicował.

Meta!!!
 
Po biegu spokojnie czekaliśmy na ogólne zakończenie imprezy i dekorację zwycięzców, szczególnie że byłam pewna swojego trzeciego miejsca w kategorii wiekowej.  Może nie było to szczytowe osiągnięcie przy pięcioosobowej obsadzie, ale lepszy rydz, niż nic.

Trzecie miejsce w kategorii W55.

No, i to by było na tyle (jak mawiał prof. Jan Tadeusz Stanisławski). 
 
Jeszcze tylko mam jedno pytanie - co za wredna małpa na pożegnanie sprzedała mi wirusa, czy inną bakterię, która po powrocie do domu powaliła mnie do łóżka??  No, kto się nie bał i to zrobił???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz