piątek, 15 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 3, czyli kiedy skończy ci się mapa.

W trzeci dzień zawodów to dopiero miały być atrakcje - nie dość, że etap poranny, to potem biegi dodatkowe po pustyni. No i w związku z tym miałam straszny dylemat: czy na etapie zwykłym dawać z siebie wszystko, czy raczej oszczędzać siły na popołudniowe atrakcje? Dodatkowo na start trzeba było podejść niemal kilometr (a według danych z numeru startowego, to nawet dwa, co na szczęście okazało się pomyłką), więc było nad czym myśleć.
 
Tak myślę, że aż marszczę czoło.

Start.

Oczywiście poleciałam bez żadnego planu, bo przecież "jakoś to będzie". Zaczęło się całkiem dobrze - na jedynkę wyszłam bezbłędnie i jeszcze dogoniłam tam Becię. Kolejne punkty wchodziły jak po maśle, szłam do nich po kresce i w końcu nabrałam przekonania, że to mój dzień i ho, ho jaki ja to wynik osiągnę. I tak z bananem na twarzy i śpiewającą duszą dotarłam w okolice siódemki. Z lampionem rozminęłam się o jedną skałkę, czyli kilka - kilkanaście metrów. Niesiona nadzieją dobrego wyniku w ogóle nie zauważyłam, że nie zgadzają mi się odległości i punktu szukałam coraz dalej i dalej. W końcu nadszedł moment, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie dość, że nie trafiłam we właściwe miejsce, to jeszcze w ogóle nie wiem gdzie jestem i w którą stronę iść. W żaden sposób nie byłam w stanie dopasować tego, co widzę, do tego, co mam na mapie. Nawet nie było to specjalnie dziwne, bo od dawna byłam już poza mapą. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nikogo nie spotykałam i nawet nie mogłam dowiedzieć się, gdzie jestem:-( W końcu na horyzoncie pokazał mi się upragniony człowiek. Byłam zdesperowana dopaść go i nie wypuścić, dopóki wszystkiego nie zezna. Na szczęście zeznań nie musiałam wydobywać siłą i już po chwili mknęłam w mniej więcej dobrym kierunku. Po drodze oczywiście jeszcze trochę zboczyłam z kursu, żeby nie było za łatwo, ale tu już miał mnie kto ratować z opresji. Małgosia niemal palcem pokazała mi lampion i jeszcze doprowadziła do niego.

20 minut poszukiwań.

Niestety, mój entuzjazm całkowicie opadł i straciłam motywację do dalszego biegu. Lazłam więc sobie krok za krokiem i co z tego, że kolejne cztery punkty znalazłam bezproblemowo... Przy dziesiątce Andrzej usiłował zmotywować mnie do biegu, więc dla przyzwoitości coś tam się poruszałam. Tylko finisz zrobiłam taki jak trzeba, ale u mnie to już odruch.

Przy PK 10. (Fot.: A. Krochmal)
 
Cóż, po tym etapie Tomek nie kupił mi już kolejnych butów, ale za to pojechaliśmy do Złotego Potoku na pyszny obiad i lody. W końcu trzeba było się jakoś wzmocnić przed pustynnym bieganiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz