Tradycyjnie - pierwsza rzecz po wstaniu z łóżka to sprawdzenie prognozy pogody i rozwiązanie dylematu: co na siebie włożyć. Dzień zapowiadał się ciepły i bezdeszczowy. Do bazy przyjechaliśmy dość wcześnie bo tym razem mieliśmy startować jako jedni z pierwszych i nawet w zbliżonych minutach. Te zbliżone minuty były dobre, bo z bazy zawodów na start trzeba było dojść prawie dwa kilometry, a zawsze fajniej iść razem. Tomek startował w piątej minucie, ja w trzynastej. Tomek poleciał, a ja tak się zagadałam z Becią, że ledwo zdążyłam wystartować w swojej minucie.
Oczywiście zapomniałam też włączyć zegarek i kiedy kawałek od startu zorientowałam się, stanęłam i zaczęłam manipulacje. Pal licho czas, grunt żeby ślad się nagrał:-) Teraz mogłam już skupić się na mapie i wyborze wariantu. Postanowiłam zacząć bezpiecznie drogami - minąć przecinkę i potem od ścieżki w lewo ustawić azymut. Wszystko byłoby dobrze gdyby przecinkę było chociaż trochę widać, a ścieżka w lewo nie istniała jedynie na mapie. Kiedy zorientowałam się, że potencjalne rozwidlenia dawno już minęłam, postanowiłam wejść w las i iść mniej więcej na oko, w nadziei, że jakoś się uda. Po chwili zobaczyłam grupę zawodniczek pilnie czegoś szukających. Okazało się, że mamy ten sam punkt, więc połączyłyśmy siły i razem nie mogłyśmy znaleźć. Kilka innych - owszem, ale tego, który potrzebny za nic w świecie. Wiedziałyśmy, że jesteśmy przy właściwej grupie skał, tylko ten lampion... Oczywiście, przeczesanie każdego kawałka terenu i obejrzenie każdej skałki musiało przynieść sukces, ale ile czasu trwa takie poszukiwanie... A najśmieszniejsze jest to, że od drogi szłam idealnie na punkt, tylko zeszłam z kursu widząc koleżanki naradzające się nad mapą. A można było samodzielnie, to nie...
Na dwójkę ruszyłam jak najszybciej żeby znowu mnie nie kusiło szukanie towarzystwa, szłam idealnie po kresce i przed samym punktem ni z tego, ni z owego skręciłam w lewo. Co ja miałam w tej pustej głowie? Oczywiście lampionu nie było po lewej, bo był na wprost pierwotnego kierunku, ale przynajmniej dokładnie obejrzałam sobie całkiem urodziwe skałki. Wiedziałam, że mam już dwa punkty w plecy, na wynik nie ma co liczyć, ale jeszcze zdobyłam się na wysiłek żeby ruszyć głową i chociaż do bliziutkiej trójki trafić bez komplikacji. Ufff... Udało się.
Do czwórki znowu postanowiłam zaryzykować wariant drogowy, choć moje zaufanie do dróg znacznie zmalało po PK 1. Najpierw chciałam znaleźć zaznaczony na mapie wodopój, bo miał być na skrzyżowaniu ścieżek i od razu można by zobaczyć jak te ścieżki wyglądają. Wodopój znalazłam, skwapliwie skorzystałam, a ścieżka okazała się być widoczna tylko dzięki temu, że przeszło nią już kilkadziesiąt osób. Zaryzykowałam. W las miałam wejść przy trzecim rozwidleniu. O ile jeszcze pierwsze wyczaiła, to kolejne były bardzo niewidoczne. Podobnie jak przy jedynce polazłam na oko, ale tym razem oko okazało się lepsze i wyszłam na punkt. Jakim cudem? Nie wiem.
Piątka i szóstka poszły bezbłędnie po kresce, ale już przy siódemce zatoczyłam niewielkie kółko zanim trafiłam na lampion. Wcale nie usprawiedliwia mnie to, że od szóstki szłam z zawodnikiem ze starszej męskiej kategorii, który zaproponował swoje towarzystwo, bo co dwie głowy... i jak cielę polazłam za nim nie pod tę skałkę co trzeba. Nie ma to jednak jak pusty las i zero człowieka w zasięgu wzroku. Zdecydowanie wzrasta mi wtedy wydajność z hektara i szybciej znajduje co trzeba. Mój towarzysz opuścił mnie w drodze na ósemkę, bo było pod górę, a nikt normalny nie chodzi w moim tempie - pięć kroków - odpoczynek-pięć kroków-odpoczynek. Ponieważ szłam sama zarówno na ósemkę, jak i na dziewiątkę, znalazłam je bez większych problemów. Odległość dziesiątki od dziewiątki mało nie przyprawiła mnie o zawał, szczególnie kiedy między punktami zauważyłam sporą górę, której nijak nie dawało się sensownie obejść. Ja pitole, ja pitole, ja pitole - żeby wyrazić się parlamentarnie. Cóż było robić? W lesie zostać na zawsze nie mogłam, trzeba było iść. Nie, nie szłam. Ja lazłam, noga za nogą, powolutku, ale ostatecznie i tak miałam już tyle straty z dwóch pierwszych punktów, że nie robiło mi różnicy. Bolesna wędrówka trwała 17 minut, ale zakończyła się pełnym sukcesem. O sukces akurat w tym przypadku nie było trudno, bo ze wszech stron ciągnęli ludzie na ten i kolejny - ostatni już punkt. Potem tylko dobieg do mety i koniec. To, że Olena była dużo szybsza nie było zaskoczeniem, ale szkoda, że przegrałam z Dorotą., bo z nią czasami udaje mi się wygrać (jak choćby dzień wcześniej). Trudno. Sama sobie na to zapracowałam. Na mecie czekał (ponad pół godziny) Tomek i jak razem przyszliśmy, tak razem wróciliśmy do bazy zawodów. A potem na pocieszenie kupiliśmy sobie fajne buty do biegania. Więc może w sumie opłacało mi się zarżnąć ten etap?
W każdym razie przed kolejnym etapem muszę pomyśleć czy nie potrzebuję jakiś fajnych koszulek i spodenek:-))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz