poniedziałek, 14 października 2024

360 wariantów, czyli: ciemność, widzę ciemność!

We czwartek byliśmy na nowej imprezce BnO - "360 wariantów". To takie nietypowe treningi ze scorelaufem w środku trasy. Scorelauf to w sumie nic nowego, bieganie po mieście też, więc nie widziałam problemu. Może dlatego nie widziałam, że było ciemno, bo trening zaczynał się wieczorem?
 
W kolejce po mapy.

Problemy zobaczyłam bardzo szybko - po pierwsze było ciemno, po drugie było ciemno, a po trzecie było ciemno. Po ciemku nie biegałam już sto lat i zupełnie zaskoczyło mnie to, że widoczność jest tylko na kilka metrów, w zależności od mocy  czołówki.
Ruszyłam bardzo ostrożnie, ale niepotrzebnie, bo jedynkę znalazłam bez problemu, podobnie dwójkę.  Trójka wyglądała na równie łatwą, tyle że nie mogłam jej znaleźć. Do grona poszukiwaczy dołączało coraz więcej osób, w końcu ktoś wyczesał lampion. Niestety - na trójce dogoniła mnie Becia, która wystartowała po mnie i już do samego końca nie udało mi się odrobić straty.

Jednak było za ciemno.

Po trójce już nie miałam problemów z odnalezieniem kolejnych lampionów, ale szło mi dość wolno, no bo ciemno. 
W końcu dotarłam do fragmentu ze scorelaufem. Teraz trzeba było pozbierać punkty w sensownej kolejności i oczywiście musiałam coś wykombinować, bo jakże by inaczej. Zaczęłam od lampionu 75 i jako kolejny planowałam, wziąć 77, potem 74, 73, 72, 71 i 76. Nie wiem jakim cudem po wzięciu 75 nagle znalazłam się przy 74. No serio - nie wiem. Szybko przebudowałam w głowie plan i poleciałam na 73, 72, 77. Po 77 zamiast na 76 i 71 po raz drugi pobiegłam na 75 i wcale się tak od razu nie zorientowałam, że już tu byłam.

Taka nadgorliwa jestem.

Po scorelaufie zostały jeszcze cztery normalne punkty i meta, gdzie już czekał Tomek, bo jemu poszło jakby szybciej.
Meta.

I po zawodach.

A po zawodach zaczęły się problemy z wynikami. Nowa formuła chyba okazała się za trudna dla systemu i większość osób dowiedziała się, że ma MP. Podwójne wzięcie tego samego punktu też nie przysłużyło się wynikom i dopiero Michał musiał ręcznie korygować błędy. Ale coś słabo korygował, bo wciąż zostałam za Becią. Mógł się bardziej postarać:-)

Tak to wyglądało.

niedziela, 6 października 2024

Znowu rower bez roweru...

Co mnie znowu podkusiło, by biegać, zamiast jeździć na RJnO? I to żeby było mało, przed rowerowym BnO zafundowałem sobie ParkRun i to z niezłym wynikiem (wyrównałem tegoroczny rekord, ale w warunkach terenowych, z górką z piachem itp.) Ale patrząc z drugiej strony, zbliżają się Mistrzostwa Polskie w Longu BnO i może warto troszkę potrenować? 

Dotarłem do malowniczej willi w Otwocku. Tuż obok szkoły do której chodziłem (Technikum Nukleonicze). Jak widać Jaś zawsze organizuje coś przy szkołach do których chodziłem (podobnie jak 124 w Falenicy). 

Muzeum Ziemi Otwockiej

Willa śliczna. Właściwie taki mały pałacyk. Przy okazji Muzeum Ziemi Otwockiej, tyle że jak sprawdzam w internecie toto muzeum coś nie za bardzo przyjmuje zwiedzających… 

Idę na start

 
Baza zawodów i organizator

Pobrałem komplet dwóch map, dwa Pawełki i ruszyłem. Najpierw ostrożnie na PK 17. Postanowiłem zacząć od dokładniejszej mapy, tej w skali 1:7500, części wschodniej terenu. Na takiej mapie fajnie się biega. Punkty są „blisko”, wszystko widać. No oczywiście, mapy do RJnO nie są specjalnie dokładne: te z Pucharu Integalaktycznego nie trzymają proporcji, przebieg dróg jest zwykle umowny, a lokalizacja lampionów tych „przy drogach” jest baaardzo umowna. 

W każdym razie te punkty z mapy 7,5 k wchodziły dość dobrze. No, może poza PK 16 – ze śladu wynika, że wybiegłem „na punkt”, a lampion był dobry kawałek na wschód… 

Ogólnie uwielbiam bieganie po otwockich lasach. Lubię i już. Nawet niedokładne lokalizacje lampionów (np. PK 33, czy PK 30, czy PK 44) mnie nie zniechęcały. Trochę dziwiłem się klasyfikacji dróg – coś co na mapie było narysowane porządną grubą kreską, w terenie było prawie niedostrzegalne. Ale ja się nie znam na mapach rowerowych (np. przebieg z PK 35 w kierunku PK22)! 

Lekką wtopę zaliczyłem pod koniec trasy: PK 34. Liczyłem odchodzące drogi, skręciłem we właściwą i okazało się, że jestem o jedną drogą za daleko. No cóż, zdarza się. 

PK 44, który stał o wile za blisko

Dzięki „pomyłkom” odkryłem w Otwocku sporo miejsc, o których nie widziałem – pomniki, czy zamek w lesie (marzenie każdego dziecka). 

Ogólnie dobrze spędzony czas i całkiem niezły trening – wyszło mi ponad 23 kilometry i w wynikach wcale nie jestem ostatni! 


 

 

 

Dawno nieodwiedzane Street-O

Dawno nie byłem na Street-O. Na tyle dawno, że zapomniałem, jak to się robi. No, oczywiście nie zapomniałem zasad, ale zapomniałem strategii, czy choćby jak zorganizować trzymanie karty, sprawne zapisywanie odpowiedzi i przed wszystkim, jak sprawnie szukać odpowiedzi na pytania. Ale, że Street-O było „tuż pod domem”, to ciężko było by się nie wybrać. 

Pogoda średnio zachęcała – coś kropiło, nastawał przyspieszony zmrok. Najpierw wyzwaniem było znalezienie startu, który schronił się pod pobliski daszek w wejściu do bloku mieszkalnego. Akurat ja znalazłem, ale co chwila dzwonił telefon z pytaniem: „gdzie start”? 

Pobrałem mapę i ruszyłem. Spodobała mi się wschodnia strona mapy. Więc ruszyłem… na północ. Biegało mi się dobrze, problemem okazało się wpisywanie odpowiedzi na kartę startową. Karta od razu rozmokła z powodu padającego deszczu, nie miałem podkładki i pojawiały się problemy. Pierwsze problemy to PK 4C – szukałem go na parkingu zamiast przy szkole – deszcz po prostu rozmiękcza myślenie;-) 

Prawdziwe problemy to PK 3K. Biegłem sobie spokojnie, liczyłem ulice w bok, skręciłem w lewo i… brak punktu. Był płot i ilość przecznic się zgadzała… Po chwili ruszyłem dalej i wreszcie znalazłem właściwe miejsce (kręcili się tam inni uczestnicy zabawy). 

Chwilę zajęło także poszukiwanie PK 2O – w ciemnościach karmnik był niedostrzegalny. 

Przy PK5A należało zacząć wracać. Miałem po drodze zaliczyć PK 2N i 1) ale… nie znalazłem ich. Także chwilę szukałem muralu z PK 4B i liczyłem owady (czy pająk jest owadem?) 


 

Na metę przybyłem z 10 sekundowym spóźnieniem;-(, a szkoda. Teraz widzę, że przy starcie były jeszcze punkty o dużej wartości – może należało biegać dalej i zaliczyć 4fFi 5C? Albo w ogóle zacząć od małej pętli i dopiero potem lecieć na punkty końcowe? Ot, brak wprawy. A dodatkowo Strava mówi mi, że z tych 60 minut to dwadzieścia z nich… nie biegałem (czyli spisywałem wyniki, szukałem PK). Może wyniki gdzieś zaginą i nie będzie wstydu? 


 

 

Mistrzostwa Mazowsza i Województwa Lubelskiego, czyli złoty klasyk.

Rozgrywka drugiego dnia mistrzostw odbyła się w Górze Kalwarii. Niby znacząco bliżej, ale... Zawsze jest jakieś ale... Już przy zapisach wkurzyła mnie informacja, że do startu są 2 km dojścia, a z mety do bazy 1,5. W sumie to wychodzi jak bym miała mieć dwa etapy, a nie jeden. Zawsze takie długie dojścia doprowadzają mnie do szału.
 
W drodze na start.

Na start doszłam więc już zirytowana i oczywiście zmęczona (nie żebym się słaniała, ale wolałabym mieć jakiś zapas sił na bieg), a tam dodatkowo wkurzyli mnie organizatorzy. W komunikacie technicznym obiecali, że można na starcie zostawić swoje rzeczy i będą zabrane do bazy, a na miejscu nie chcieli ich przyjąć i rzucali głupimi komentarzami, że można było zostawić w bazie. Wrrrrr....
No taka była wk...wiona, że jak ruszyłam z boksu, to zatrzymałam się dopiero przy jedynce.

Lecę odreagować.


Potem złość mi opadła i na dwójkę zaczęło mnie już normalnie znosić w prawo. Dobrze, że jacyś zawodnicy odbiegali od punktu, to trochę mnie naprowadzili. Do trójki znowu z prawościągiem, ale tam wypadłam na kopczyk i dołek, to wiedziałam gdzie jestem. Do czwórki już zaczęłam korygować i wyszłam idealnie.
 
Prawoznośne początki.
 
Z czwórki w pierwszym odruchu chciałam biec na azymut, ale potem zmieniłam koncepcję na drogową i bardzo słusznie, bo i tak mnie ściągało w stronę drogi. Po prostu przeznaczenie.
Szóstka to punkt, o którym coś tam było mówione na starcie, że jakoś inaczej stoi, czy coś. Zanim dobiegłam, to i tak zapomniałam o co chodziło i wiedziałam tylko, że trzeba zwiększyć czujność.  W okolicach punktu błąkały się już ze trzy osoby twierdząc, że nigdzie go nie ma, ale mi wychodziło, że powinien być jeszcze dalej. I faktycznie był, tylko nie na muldzie, a w potężnym dole.
Do siódemki znowu prawicowałam i aż musiałam podejść do skrzyżowania, żeby się namierzyć, bo jak wyszłam na drogę, to przecież nie wiedziałam, w którym jej punkcie jestem. Niby jest tam narysowana jakaś ścieżynka, która powinna mnie umiejscowić, ale wcale jej nie widziałam. Za to do ósemki trafiłam bez pudła. Żeby jednak nie wyszło za dobrze, to z dziewiątką się rozminęłam i wyszłam aż na drogę. Żeby się zlokalizować na tej drodze, potrzebne mi było skrzyżowanie, tylko nie wiedziałam, czy będzie po prawej, czy po lewej. Oczywiście, że najpierw poszłam w niewłaściwą stronę, ale jak już znalazłam skrzyżowanie, to dalej poszło łatwo.
 

Tak to było.
 
Po dziewiątce jakoś już miałam dość ganiania po krzakach i dziesiątkę postanowiłam wziąć drogowo. A na drodze dopadło mnie zapłakane dziewczę, które trzeba było poratować i wykierować i tak się na tym skupiłam, że już o ukierunkowaniu samej siebie przestałam myśleć. Zresztą wydawało mi się, że sprawa jest łatwa -  wejść w pierwszą ścieżkę w prawo, potem w lewe rozgałęzienie, potem azymutem kawalątko. I pewnie byłoby łatwo, gdyby ktoś nie wpadł na głupi pomysł zaślepienia ścieżki karpami, przez co w ogóle jej nie zauważyłam i poleciałam dalej. To samo przytrafiło się jakiemuś młodemu koledze i w efekcie razem szukaliśmy dziesiątki. Na szczęście w terenie było więcej charakterystycznych miejsc niż tylko odejście ścieżki, więc daliśmy radę.

 W poszukiwaniu dziesiątki.
 
Z dziesiątki to już prawie na metę z szybkim wypadem po jedenastkę tuż przed nią. A potem powrót - już nie tak długi jak dojście, ale ponad kilometr. Tomek był na mecie tuż przede mną, ale sądził, że już dawno skończyłam i poszedł sobie.
Ponieważ  znowu mieliśmy być ozłoceni, zostaliśmy do końca imprezy, ale tym razem byłam przygotowana gastronomicznie, zresztą na miejscu można było zakupić pyszne ciacha domowej roboty. Prawie się powstrzymałam, choć na sam koniec przy zakupie kawy dałam sobie wcisnąć kawałek marchewkowca. Gratis był, bo ostatni, to już nie marudziłam nachalnie.
Moje złoto znowu było za sam udział, ale Tomek swoje uczciwie wywalczył.

Znowu samotna w swojej kategorii.

I Tomek z rywalami.
 
Tak było na trasie.
 

czwartek, 3 października 2024

Mistrzostwa Mazowsza i Województwa Lubelskiego w Sprinterskim BnO, czyli jak z braku konkurencji łatwo zostać mistrzynią.

Nie wiem dlaczego dałam się namówić na te zawody. Więcej jechania niż biegania i praktycznie cały dzień wyjęty z harmonogramu. No, chyba tylko po to pojechałam, żeby zostać mistrzynią dwóch województw. Ale - żeby nie było niedomówień - żebym ja tą mistrzynią została, wystarczyło wystartować i w dowolnie długim czasie (a może były jakieś limity - nie wiem) dotrzeć na metę z kompletem punktów. Więc się nie jarajcie, że macie znajomą mistrzynię.
Nie dość, że zawody były w Dęblinie, czyli daleko, to jeszcze był to sprint, czyli krótko.  Fakt - trochę wyposzczona byłam, bo dawno nie biegałam i chyba to przesądziło o moim udziale.
Pogoda była jeszcze całkiem letnia, baza w szkole, więc jakby luksusowo i tylko głód mnie gnębił, bo nie wzięłam nic do żarcia, no bo normalnie nie biorę i zapomniałam, że jedziemy na prawie cały dzień. Ale nic to.

Gotowi do startu.

Już w boksie startowym.

I start!

I jeszcze bardziej start.

Jak widać powyżej, wystartowałam raźno, tylko po chwili musiałam się zatrzymać i zlokalizować na mapie. Tu zawsze jest ten dreszczyk emocji - znajdę trójkąt startowy w sensownym czasie, czy utknę? Tym razem znalazłam dość szybko i mogłam ruszyć dalej.
Bieganie po mieście, więc łatwe. Na takich mapach już od dawna się nie gubię, więc nie ma się co nastawiać na przygody. Trzeba robić swoje - przebierać nogami i nie dekoncentrować się. W sumie najważniejszy jest wybór wariantu przebiegu, a ponieważ na decyzje jest zawsze za mało czasu, więc raz jest bardziej, raz mniej optymalnie. Patrząc na przebieg, to nie widać żebym jakoś szczególnie głupio pobiegła, ale pewnie dałoby się trochę urwać. 
Bardzo podobały mi się PK 5 i 6 na wyspie w parku, tylko nie było czasu na podziwianie okoliczności przyrody. Szkoda.
Przy PK 7 spotkałam Tomka i jak to przy spotkaniu obydwoje traciliśmy cenne sekundy, bo najpierw fotę trzeba było zrobić, a dopiero potem decydować jak biec dalej.

Spotkanie przy PK 7

Muszę powiedzieć, że starałam się uczciwie biec cały czas i pokonały mnie dopiero schody przy PK 10. Wbiegłam na nie i zupełnie mi prąd odcięło. Wiem, że to małe schodki i niektórym trudno uwierzyć, że mogły kogokolwiek pokonać, ale jednak. Od dziesiątki to już tylko podbiegałam, ale na szczęście do mety było już blisko. Niby z nikim się nie ścigałam, ale nie chciałam mieć czasu, którego musiałabym się wstydzić. Resztkę sił zebrałam na dobieg do mety i nawet załapałam się na foty organizatorów.

Tuż przed metą.

Po chwili ze swojej trasy wrócił Tomek.

Tu to widać, że meta.

Ponieważ obydwoje łapaliśmy się na szczerozłote medale, więc zostaliśmy na zakończenie, gdzie jak się okazało, największą atrakcją były foty z "panem zastępcą Burmistrza". No to i my mamy:



Nasze medale.

Po dekoracji pojechaliśmy do najbliższego sklepu, żeby wreszcie coś zjeść, a na zakończenie wycieczki zaliczyliśmy krótkie TRINO w Dęblinie.

Przy PK 17

No i w sumie było całkiem fajnie, a dodatkowo następnego dnia czekał nas ciąg dalszy tej imprezy, tym razem bliżej i po lesie.