W tym roku odważyłam się pojechać na GEZnO. Chwilowo nie miałam nic zepsutego w kończynach dolnych, nie chorowałam ostatnio, a kondycja choć słaba, to nie beznadziejna. Uznałam, że jakoś to będzie. Mimo wszystko bałam się tak bardzo, że aż nasz samochód chciał mnie ochronić przed tym stresem i zepsuł się po przejechaniu jakiś 60-70 km. Musieliśmy zawrócić, wstawić go do warsztatu, przepakować się do drugiego autka i ruszyć od nowa. Drugie autko nie było tak empatyczne i dowiozło nas na miejsce bez żadnego zawahania.
W sobotę rano czułam w sobie taką moc, że mogłabym góry przenosić, ale zrezygnowałam, bo potem by się na mapach nie zgadzało i byłby problem. Za to z kwatery do bazy zawodów poszliśmy piechotą, tak na rozruszanie stawów.
Z mapami w rękach czekamy na start.
Po otworzeniu map trzeba było wybrać wariant, ale tak na szybko to wcale nie jest takie proste. Bo to trzeba uwzględnić i drogi między punktami, i przewyższenia, i ewentualne podmokłe tereny, i sposób odejścia od punktu i inne rzeczy, o których w pierwszej chwili nawet się nie myśli. I oczywiście każde z nas miało nieco inny pomysł. W końcu zdecydowaliśmy, że zaczynamy od PK 32, potem 31 i 33.
Szłam jak burza, nawet jeśli było pod górę, a było co chwilę. Na początku trochę przeszkadzały mi kije, bo musiałam od nowa nauczyć się ich używać, ale z czasem zaczęły być pomocne. Jedynym problemem był brak dodatkowych rąk do trzymania mapy i kompasu i w końcu kompas wylądował w kieszeni, a mapę niósł mi Tomek. Tym sposobem poczułam się zwolniona z obowiązku nawigowania, choć dla pewności co jakiś czas prosiłam o możliwość wglądu w mapę. Ufam Tomkowi, ale tak na 99,9%.
Po tych trzech punktach wciąż czułam moc, może z lekka przywiędłą, ale niezachwianą. Punkty 31 i 33 były dla mnie atrakcyjne, no bo skałki, a na Mazowszu przecież tego nie mam.
Z 33 porządną, utwardzoną drogą pomaszerowaliśmy na 67 do zakrętu strumyka. W sumie dość lajtowy przebieg, bo niemal po równym.
Przez strumyki przeprawialiśmy się tego dnia kilkukrotnie.
Ze strumyka przy 67 poszliśmy do strumyka z punktem 52 - hura, hura - w dół. Moja radość była zupełnie nieuzasadniona, bo jak jest w dół, to potem będzie jeszcze bardziej pod górę, no i było. Najpierw dość łagodnie drogą, a po zejściu z drogi już stromo do kolejnej skałki. To było pierwsze tak strome podejście, na szczęście dość krótkie. Ani razu nie musiałam siadać po drodze, ani nawet zatrzymywać się. Tyle, że dreptałam sobie powolutku, w tempie wyścigowego ślimaka.
Stromo i tłumnie.
Według pierwotnego planu teraz mieliśmy iść na PK 66, ale postawiliśmy na wygodę i ruszyliśmy do 62, bo prowadziła tam porządna droga i dodatkowo nie było mocno stromych podejść. Ale fakt - było daleko. W orienteeringu niestety z każdej drogi trzeba wcześniej czy później zejść i zacząć przedzierać się przez krzaki, tak jak poniżej:
Chwilami tylko głowa wystawała.
Punkt 62 był najdalej położony od bazy zawodów i był też najbardziej malowniczy. Wiele osób zrobiło sobie tam dłuższy postój, żeby nie powiedzieć wręcz - piknik. Widok rozciągał się niesamowity i aż się chciało tam zostać.
Już jestem z lekka wykończona.
Wydostanie się z PK 62 graniczyło z cudem, przynajmniej jeśli wybrało się taki wariant zejścia jak my - stromo w dół, przez największe krzaki, leżące gałęzie i drzewa. Kiedy tylko udało nam się natrafić na pierwszą drogę, odpuściliśmy azymut i poszliśmy drogami - naokoło, ale na pewno szybciej i bezpieczniej.
PK 59 i 58 też były przy skałkach, ale już nie tak malownicze jak 62. Zresztą nawet gdyby były, to z każdym kilometrem mój entuzjazm do podziwiania świata jakby z lekka przygasał i jedyne na co uważnie patrzyłam to podłoże - po pierwsze z powodu bezpieczeństwa, po drugie: głowa coraz bardziej opadała mi w dół ze zmęczenia.
PK 59
Z PK 60 mieliśmy problem. Drzewo na polanie niby nietrudno znaleźć, ale już właściwą polanę to i owszem. Z PK 58 ruszyliśmy na azymut, bo za bardzo nie było innej możliwości, ale kiedy natknęliśmy się na drogę, której za nic nie dało się przypasować do żadnej wrysowanej w mapę - trochę zgłupieliśmy. Poszliśmy nią do skrzyżowania i tam, po konsultacji z zespołem schodzącym z PK 59, ustaliliśmy gdzie jesteśmy. Musieliśmy wrócić na azymut i podejść jeszcze kawałek i dopiero tam była właściwa polana.
Do PK 66 to już myślałam, że nie dolezę. Niezbyt udane forsowanie strumyka z przyległościami było niczym w porównaniu z podejściem, które nie dość, że strome, to jeszcze było długie i jak dla mnie nie miało końca. Na tym podejściu już musiałam przysiadać, że nie wspomnę o zatrzymywaniu się. W końcu Tomek zostawił mnie w połowie zbocza, a sam poszedł zlokalizować punkt, żebym już nie nadkładała drogi przy poszukiwaniach. Przez chwilę to nawet myślałam, że spisał mnie na straty, bo długo nie wracał, ale w sumie musiał mnie ciągać ze sobą, bo regulamin zawodów jasno mówił, że na metę muszą wrócić obie osoby z zespołu.
Jakoś doczołgałam się do lampionu.
Do kolejnego punktu mieliśmy daleko, bardzo daleko, ale przynajmniej w dół i po płaskim i co najlepsze - drogami. Próbowaliśmy pobiec, żeby trochę podciągnąć się czasowo, ale niestety moje kolano zaprotestowało, więc wróciliśmy do marszu.
Kolejne dwa punkty były blisko, ale przy zejściu z 37 moje kolano całkowicie odmówiło współpracy i o ile wejść pod gorę jeszcze mogłam, to zejście stanowiło już duże wyzwanie. Wlekliśmy się więc niemiłosiernie, a ja dokonywałam różnych dziwnych akrobacji próbując stawiać nogę w jak najmniej bolesny sposób. PK 35 podbijałam już na siedząco i tylko silą woli.
Czy to już granica moich możliwości?
Został nam jeszcze ostatni punkt i dojście do bazy. Choć na azymut byłoby bliżej, to jednak postawiliśmy na luksus i wygodę, czyli wersję drogowo-ścieżkową. Perspektywa zakończenia trasy od razu dodała mi sił i nawet kolano postanowiło ciut odpuścić. Jakaż to była radość przy wzięciu do ręki perforatora po raz ostatni tego dnia. Przy punkcie na zawodników czyhał fotograf i uwieczniał tę wiekopomną chwilę.
Od radości to chyba bardziej rzuca się w oczy zmęczenie, ale co tam.
Powrót do bazy to już sama przyjemność przerywana walką z roślinnym żywiołem, bo po drodze natknęliśmy się na poprzeczne pasy jakiś gęstych nasadzeń, które okazały się nie do przejścia. W końcu obchodząc je wydostaliśmy się na betonową platformę, od której prowadziła już porządna droga. Już mieliśmy odejść, kiedy usłyszeliśmy jakieś znajome głosy w krzakach, z których niedawno cudem się wyplątaliśmy. Zaczęliśmy krzyczeć do Ani i Basi jak mają obejść tę pułapkę i po chwili i one wydostały się na platformę. Ale zamiast zatrzymać się przy nas, pognały jakby je stado diabłów goniło. A to tylko czas je gonił, bo startowały niemal godzinę przed nami, więc i limit kończył im się tyle wcześniej. My na metę dotarliśmy spokojnym truchtem, jeszcze z zapasem czasu.
Na mecie odcinali nam karty (paski) startowe, a nie ręce:-)
Od słodyczy zjedzonych na trasie już mnie mdliło i marzyłam o ogromnym, tłustym schabowym, więc od razu poszliśmy na przysługujący zawodnikom obiad. A tam... otrzymaliśmy maleńkie miseczki z odrobiną ryżu i kilkoma kawałkami kurczaka. Pochłonęłam to w sekundę i potraktowałam jak przystawkę czy jakieś czekadełko. Nie było wyjścia - coś musieliśmy sobie dokupić, żeby mieć siłę dojść na kwaterę. I po co w ogóle było robić ludziom smaka?
Na wieczór Organizatorzy zapraszali jeszcze na ognisko, ale woleliśmy raczej odpocząć i w łóżkach regenerować nadwątlone siły. W końcu następnego dnia czekał nas kolejny etap zmagań.
Nasza trasa.