czwartek, 31 października 2024

Druga połówka czyli Nocna Mila

Nocna Mila jest dłuższa niż mila dzienna. Wniosek ten wynika z obserwacji, że Nocna ½ mili miała 4,3 km, a dzienna połówka poniżej 4 km. Ja tam lubię taką wersję, bo lubię biegać nocą. Sentyment taki mam od pierwszych zawodów na orientację, którymi były właśnie zawody nocne. 

Na Nocną Milę zapisało się znacząco mniej osób niż na wersję poranną. Lenie. Cieniasy;-) (Ci co się nie zapisali). 

Centrum zawodów nocą

Co do organizacji – meta i start w tym samym miejscu. Tylko znacząco mniej PK na mapie – w wersji dziennej miałem 16, a teraz tylko 8. Startowałem samotnie. Znowu pod górkę. Za górką przy lampionie startu sowa. Taka latarkowa świecąca w ciemności oczami. Zresztą cały dobieg obowiązkowy aż świecił od odblasków. Tylko jakby więcej gałęzi pod nogami. 

Pierwszy PK na tym samym azymucie co w wersji dziennej tylko… dwa razy dalej. Świadomy porannych doświadczeń i tego, że znosi mnie w lewo, dreptałem ostrożnie. Liczyłem ścieżki, wgłębienia… zdawało mi się, że jestem za daleko, ale nie było ciągle asfaltu i zbocze po prawej się nie kończyło. Wreszcie zaświecił mi odblask w górze – zgodnie z przewidywaniami znowu zboczyłem w lewo. Przy PK dogoniłem poprzedniczkę, która startowała minutę lub dwie wcześniej. 

PK 2 to znany rana PK 9. Świadomy jego usytuowania na końcu młodego lasu znalazłem przecinający ten las pas mniej zadrzewiony i na jego końcu skręciłem w prawo. Przede mną kilka osób niepewnie szukało lampionu w innym miejscu. 

PK 3 znowu daleki przebieg. Gdzieś tak przy granicy wrzosowisk. Mało punktów charakterystycznych po drodze. Nawet nie pomyślałem o obieganiu drogami. Może byłoby szybciej, ale nie byłoby przygody. Czułem, że znowu znosi mnie w lewo. Gdy wreszcie znalazłem lasek, po kilku krokach w głąb wiedziałem, że muszę skręcić w prawo. Dobrze, że lampion „świecił” z daleka. Z naprzeciwka (od drogi, którą można było obiec) kierunek na lampion wskazywała także grupa czołówek na głowach innych biegaczy. Ja dopadłem lampion pierwszy i pobiegłem dalej. Do drogi, kawałek drogą i dobieg do samego lampionu na azymut. Trafiłem idealnie. Przed samym lampionem przegonił mnie jakiś szybkobiegacz. 

Bieganie nocą po lesie jest genialne, gdy nie biegniesz w tramwaju. Gdy nawigujesz sam, a inne światełka są najwyżej gdzieś na granicy zasięgu wzroku. Do PK 5 biegłem znowu samotnie. Na azymut. Na końcu obieganie młodnika i idealne trafienie na punkt. Tuż obok piątki minąłem kogoś, kto wbiegł w las po zachodniej stronie gęstwinki z PK 5. Takie sytuacje są budujące, gdy widzisz, że ktoś szuka punktu nie tam, gdzie trzeba (ale wredny jestem;-). 

Do PK 6 drogą, nad łąkami. We mgle. Nad łąkami zaczęła pojawiać się mgła. Na razie niewielka. Sam PK znam z porannego poszukiwania PK 12;-) Teraz było łatwo trafić rozpoznając znajome dołki. A i lampion radośnie świecił z daleka! 

Kolej na PK 7 w tych dołkach, co rano szukałem PK 15. Teraz nie dałem się podpuścić budowniczemu trasy. Wybrałem bieg drogą, aż do charakterystycznego rozwidlenia jakieś 100 m od lampionu. Droga wiodła skrajem łąk i mgła gęstniała. Wkrótce widoczność nie przekraczała zasięgu własnego nosa;-) Na szczęście po wbiegnięciu w las mgła cudownie ustąpiła. 

Znalezienie dołka na azymut tym razem było pestką. Choć miałem już opracowaną całą strategię przeczesywania terenu, gdybym nie trafił za pierwszym razem, okazało się, że nie będzie trzeba jej użyć. 

Został dobieg do ostatniego PK i finisz do mety. Dobiegłem. Jako że startowałem pierwszy w swojej kategorii, musiałem czekać na wynik konkurenta. Niestety znowu mi dołożył, ale tym razem różnica była nieduża, tak w granicach przyzwoitości. Bez tego kataru pewno bym wygrał. Nic, odkuję się następnym razem.

 A same zawody – małe, kameralne, ale miłe. Las jaki lubię – do biegania, a nie do czołgania się. Tylko jak zwykle: mija już tydzień, a wyniki na stronę PZOS nie wgranie. Ciekawe czemu np. organizatorzy z zachodniopomorskiego wgrywają wyniki w terminie, a reszta kraju jakoś nie daje rady?



 

środa, 30 października 2024

Pierwsze pół Warszawskiej Mili

W czwartek miałem jechać na 360 wariantów, ale się nie wyrobiłem z pracą. Z przepracowania coś zaczęła mnie boleć głowa. Objawy te jakoś dziwnie szybko przeszły na Renatę, a mi ból głowy jakoś tak obsunął się w piątek na gardło. W sobotę Renata uleczyła się ponoć jakimś cudownym lekiem i pojechała sobie na drugi koniec Polski, a na mnie jakoś ten lek nie zadziałał. Doszedł kaszel, muzyka płynąca prosto z płuc i inne takie miłe akcenty. Nie zostało mi nic innego jak z rana (no dobra, bliżej południa) spróbować to wybiegać na Warszawskiej Mili. Wiadomo: bieg idealnie przewietrza charczące oskrzela;-)

Centrum zawodów połączone z metą

Warszawska Mila w Mostówce, na sławnych wrzosowiskach. Szkoda trochę, że wrzosy już przekwitły, ale pocieszam się, że kwitły całkiem niedawno. Dzień ciepły, wręcz upalny jak na tę porę roku. Las, mchy i mazowieckie sosny ślicznie podświetlone jesiennym słońcem. W lesie grzybiarze i spacerowicze. Nas - biegaczy – raczej kameralny zespół. Konkurencja w postaci Hały zabrała wielu potencjalnych uczestników. 

Szykuję się do startu

A tak wyglądało to z górki na którą zaraz wbiegniemy

Wchodzę do boksu i startuję. Pod górę. Nawigacja zaczyna się przy lampionie za niewielką górką. Przede mną dystans ½ Warszawskiej mili (druga połówka nocą). Znowu pod górę, gdzieś pod szczytem ma być dołek z pierwszym lampionem. Pomimo, że poruszam się jak wskazuje igła kompasu, nie trafiam tam, gdzie trzeba. Jestem za nisko. Widzę, że osoby startujące przede mną także mają podobne problemy. Co do samego biegania – szybko przekonuję się, że z objawami grypy (czy innego Covida) ciężko się biega. Zwłaszcza pod górę. A dzisiaj trasa po całkiem wysokiej wydmie: góra, dół – nawet na tabliczce znamionowej podano 80 m przewyższenia! 

Staram się biec, choć różnie bywa i nie zawsze nazwałbym tego biegiem. PK 2, 3, 4 wchodzą dobrze. PK 5 – na otwartym terenie – krzaki wyglądają ciut przesunięte, ale skoro kręcą się tam ludzie, musi być tam lampion! 

Problem pojawia się przy PK 6. To i owo omijam, kawałek za kimś biegnę, czołgając się pod górę kieruję się w kierunku szczytu, za którym powinien być lampion przy karpie. Zdobywam wierzchołek - jest karpa, lampion ciut za nią, tylko nie zgadza się kod. Chwila konsternacji, znajduję kod lampionu w opisach – jestem na PK 11 zamiast na PK 6! Czeka mnie powrót na właściwe tory… 

Kolejne PK są dość łatwe nawigacyjnie. Tu i ówdzie znajduję jakąś ścieżkę niezaznaczoną na mapie, z PK 8 na PK 9 biegnę przez młody las – tak jak pozwalają nieprzecięte jeszcze rzędy drzew. Niby kompas wskazuje dobrze, ale ląduję wyraźnie daleko od PK 9 (prawie przy PK 10) i muszę korygować. 

Na PK 11 już byłem, więc to łatwizna. PK 12 znowu mnie znosi. Znajduję lampion (zresztą w większej grupie), którego nie mam na mapie. Poznajemy wszystkie okoliczne muldy (co przyda się w nocy), zanim znajdziemy właściwe zagłębienie z lampionem;-) 

Dobieg do PK 13




Zabawa orientacyjna zaczyna się przy PK 15. Niby prościzna – czysty las, w nim całe stada wielkich czołgowych dołów, a w jednym z nich lampion. Zawierzam kompasowi – trafiam ma skrzyżowanie dróg i dalej brnę azymutem. Jakoś tak , dopiero teraz dostrzegam, że na mapie są dwa skrzyżowania. Ten działający od początku „znos w lewo”, minimalnie zła lokalizacja karpy z PK14 (była niżej niż wynikało to z mapy) i przeoczenie tej drugiej drogi kumulują się. Jestem pewien, że jestem na dobrym azymucie i zasuwam do przodu. Mam okop, więc ten z lampionem powinien być drugi lub trzeci w kolejce. Nie jest. Jak wół jest widoczna droga północ południe, ale nie ma tej wschód zachód. Do szukających dołącza Mateusz – w ten sposób czeszemy coraz większy obszar, Matusz wreszcie rzuca odkrywcze „to ma być przy górce” i rzeczywiście jest. Ale co się naszukaliśmy…. Teraz analizując mapę i dane lidarowe – na mapie jest źle zaznaczony dół z lampionem - czyli dobrze znalazłem właściwą dziurę, a budowniczy lampion postawił jeden dołek dalej! 

Coś tu mapa nie nie wyszła kartografowi w tym miejscu....

Jeszcze ostatni PK i meta. Nie było to mistrzowskie bieganie – jednak choroba odbiera siłę i koncentrację. Przybiegam na metę drugi – w ostatecznym rozrachunku trzeci. Niby podium, ale liczyłem na więcej, bo stawka była wyrównana. 

W nocy drugie podejście – teraz czas pojechać do domciu, łyknąć jakiegoś gripexa – może ból głowy trochę odpuści.

 


niedziela, 27 października 2024

Mistrzostwa na nielegalu

Jestem licencjonowanym zawodnikiem BnO. Tak na poważnie. Dzięki temu mogę startować w zawodach rangi mistrzowskiej i konkurować z innymi „Panami z brzuszkami” - także zawodnikami. No może trochę przesadzam - jest w mojej kategorii wiekowej (weterańskiej) kilku panów bez zbędnych kilogramów i biegających od małego na nieosiągalnym dla śmiertelników poziomie. 

PZOS prowadzi ranking. Według niego na prawie każdych zawodach, gdzie są kategorie wiekowe zdobywa się punkty rankingowe (liczy się średnia z 8 najlepszych startów). Dla zwycięzcy jest do zdobycia od 700 punktów na zawodach lokalnych do 1300 punktów na zawodach ragi Mistrzostw Polski. Oczywiście kolejne miejsca są także punktowane proporcjonalnie do straty (czasu) do zwycięzcy.

W tym roku mój dorobek punktowy jest śmiesznie niski, bo najpierw niewiele startowałem z powodu kontuzji, potem miałem NKL lub zbyt dużą stratę do zwycięzcy by dostać jakiekolwiek punkty na MP. A jak już zaczęło mi już coś wychodzić to…. Organizator nie przesłał wyników do PZOSu… Niby regulamin mówi, że organizator ma na to 3 dni ale wystarczy zerknąć na tabelę wyników, że naprawdę nieliczni organizatorzy nie mają w głębokim poważaniu wszelakich regulaminów.

Skuteczność przesyłania wyników do PZOS jak widać jest niewielka

 Ostatnią imprezą mistrzowską w tym sezonie gdzie mogłem coś ugrać były Mistrzostwa Polski i Mistrzostwa Polski Weteranów w długodystansowm BnO w Tenczynku pod Krakowem. Impreza dość tajna, bo organizator skąpił wszelakich dokładniejszych informacji co i jak.

Tu mała dygresja regulaminowa – w tym roku imprezy wysokiej rangi miały sporo wpadek regulaminowych. Na zawodach lokalnych – wiadomo czasem lampion ginie lub zmienia miejsce położenia w czasie zawodów, albo po prostu organizator postawi go niedokładnie. Jednak na imprezach wyższej rangi przepisy narzucają szereg rozwiązań typu kontroler, ubezpieczenie punktów itp., więc takie sytuacje nie powinny się zdarzać. W tym roku jednak organizatorowi „zapomniało się” postawić stację na mecie, albo pomylić opisy PK na nocnym sprincie przy randze mistrzowskiej zawodów. Internet rozgrzewał się do czerwoności od dyskusji regulaminowych. Ale regulaminy… właściwe nie przewidują takich zdarzeń. W efekcie bieg jest unieważniany, choć środki techniczne w wielu przypadkach pozwalały by jakoś wybrnąć z takich sytuacji. Oczywiście gdyby dopuszczał to regulamin. Tym bardziej, że na typowych zawodach „elita” (czyli Ci co biegają wyczynowo, walczą o klasy sportowe czy stypendia) to bardzo niewielki odsetek zawodników. Większość to weterani lub młodzież. BnO to nie tylko sport ale sposób na życie. Stratują całe rodziny, i przy anulowanym biegu z winy organizatora zostaje duży niesmak dla tych co dali z siebie wszystko, "biegając" po górach nieraz o lasce, a tu bieg unieważniony....

Wracając do dyskusji regulaminowych-  zauważywszy bardzo skąpe informacje na temat MP w ultralongu zacząłem dokładniej czytać regulaminy. Pomijam fakt, że strona organizatora nie działa na mojej ulubionej przeglądarce internetowej (wstyd organizatorze!), znalazłem przepisy co do biuletynów – mają być to biuletyny, a nie komunikaty techniczne i jest dobrze opisane co w nich powinno się znaleźć. Są to np. istotne informacje dla osób jadących kilkaset kilometrów na zawody, choćby na temat zaplecza sanitarnego. 

Biuletyn nr 2 - a nie komunikat techniczny. Dokładnie wypunktowane co w nim musi być. Wystarczy odhaczać na checkliście poszczególne pozycje, a nie pisać go na kolanie.

Po opublikowaniu parametrów tras pewne zdziwienie – ilość PK. Ultralong to powinny być długie przebiegi, a nie duża ilość punktów – tu 30PK w mojej kategorii, i dobrze ponad 40 u elity wydawało się zaskakująco dużą liczbą! 

Nadszedł dzień zawodów. W niedzielę wstałem niebosko rano i pojechałem pod Kraków. Dotarłem dość wcześnie i na bezpłatnym parkingu (za to plus dla organizatorów) było jeszcze sporo miejsca. Niestety Ci co przyjechali później byli w znacznie gorszej sytuacji i zaczęły się problemy z parkowaniem. 

Poszedłem do biura zawodów odebrać numer startowy. I tu pierwszy problem – nie ma mojego numeru startowego. Na liście dołączonej do koperty jestem, ale w kopercie numeru brak. Pierwsza myśl: zemsta organizatora, że w internecie wytknąłem organizatorowi niekompletność biuletynów… Nie to pewnie zwykła pomyłka, przy takiej ilości uczestników łatwo o jakieś pomyłki. Doczekałem się numerku z odręcznie wpisanym numerem startowym. 

Prawie jak oryginalny;-)

Pod Krakowem piękna jesień. Żółte liście na drzewach, pełne słońce, temperatura powoli wzrasta. Rozgrzewamy się biegając wokół malowniczego stawu.


 

Zbliża się godzina 11:00 czas startu pierwszej grupy zawodników, a tu przez megafon mówią ze start opóźniony, bo nie ma potwierdzenia rozstawienia w lesie wszystkich punktów. Nic poczekamy te 10 minut – lepiej żeby nie było kolejnej wtopy, że czegoś zabraknie. 

Wreszcie rusza pierwsza grupa zawodników. Start masowy. Prosto w … krzaki. Z tego co widzą oczy z linii startu las wygląda na bardzo mało przebieżny…

 Start pierwszej grupy zawodników

Wchodzę i ja do boxu startowego. Mapy w rękę. Clear, check standardowa procedura. 


Dostajemy mapy do ręki

Odliczanie i startujemy. Oczywiście prosto w krzaki. Mamy ciut lepiej bo pierwsza grupa już wydeptała w tych zaroślach coś na kształt ścieżki. Po 50 metrach pierwsza przeszkoda wodna. Co niektórzy czekają w kolejce by przejść po zaimprowizowanym mostku, ale pomny opisu terenu „liczne rowy z wodą” wiem ze i tak długo nie pozostaną susi. Ja brnę przez wodę.

Pierwszy ciek wodny do pokonania....

Nie lubię startów masowych. Nie patrzę na mapę tylko biegnę za innymi i nie zawsze dobrze na tym wychodzę. Są tacy co uwielbiają przykleić się do pleców ciut lepszych rywali, a ja wolę nawigować samodzielnie. Wybieram w efekcie wariant autorski na PK1. Pewno nie taki zły bo w pobliżu lampionu spotykam sporo innych osób. A sam las…. Mało przebieżny – czyli jak na razie mamy wariant turystyczny, a nie biegowy. 

Na sam PK1 nie trafiam idealnie, jak i zresztą większość osób w zasięgu wzroku. Chwila szukania, taplania się w bagnie i mam pierwszy PK. PK węzłowy. Zaczynają się motylki. Niestety mało tych motylków. Pierwszy zestaw ścigam się z jakąś trójką konkurentów wyraźnie ze sobą współpracującą. Wariant autorski pozwala oderwać mi się od nich na PK 6. 

Po PK 7 zaczyna się wreszcie ultralong – długi przebieg. Akurat kawałek daje się drogą. Niestety ostatni odcinek drogi okazuje się nieprzebieżny i muszę brnąć przez jakieś trawy, jeżyny czy inne zarośla niskopienne, wądoły i dziury pełne wody. Przy PK 9 jest trochę lepiej ale dogania mnie ekipa która wcześniej zgubiłem. W odróżnieniu od innych zawodów nie ma nigdzie „obcych” lampionów. Nie trzeba wybierać , zastanawiać się. Jak widzisz ludzi – wiadomo że są koło lampionu. Tego twojego. 

Od PK 12 zaczyna się drugi motylek. Las bukowy, górka, jeden młodnik - tu dałoby się pobiegać gdyby nie ta górka;-) 

Daję ciała na PK 20. Biegną nie na kompas tylko na widok granic kultur… I klops. Przez chwilę nie jestem pewien gdzie mnie zaniosło, ale się odnajduję – jednak kilka minut w plecy. 

Znowu zaczyna się trudny teren. Kilka razy leżę wpadając w jakiś dół (na szczęście te z woda omijam). Przy którymś z upadków udaje mi się pęknąć ekranik w kamerce sportowej – szkoda kamerki i jej szczelności. 

Po takim terenie nie rozpędzam się - to uraz po skręconej kostce. Pewno gdybym nie bał się po czymś takim biegać wynik byłby znacznie lepszy. 

Teraz kolej na kilka lampionów w większych gęstwinach i wreszcie punkt widokowo/wodopojowy. Nie wiem co to za sens wodopoju kilka minut przed metą…. (znowu odwołam się do przepisów – wodopoje muszą być nie dalej niż co 25 minut biegu przewidywanego czasu zwycięzcy, co przy 90 minutach daje 3 wodopoje lub więcej, a nie dwa). 

Pierwszy punkt wodopojowy 7 km -  to stanowczo więcej niż 25 minut biegu;-)

 

Na ostatnich 4 PK znowu dwuminutowa wtopa – pobiegłem za Mateuszem bo ruszył w dobrym kierunku, ale zanim się obejrzałem zboczyłem z najkrótszej trasy na ponad minutę…

Meta. Wynik bez szału – nie wskoczyłem do top10. Jedną pozycję mogłem poprawić gdyby nie ta wtopa na PK20 (2 minuty różnicy). Niestety kolejne miejsca to już 10 minut różnicy, a to wymagało by biegania, a nie przedzierania się ostrożnie przez chaszcze. Zresztą na mecie wyraźnie było widać kto biegał – Ci co byli zakrwawieni od pasa w dół – biegali;-) 

Po zawodach zamawiałem posiłek. Niestety organizator nic nie wiedział kiedy te posiłki dowiozą. Chwilkę poczekałem, ale nic się nie zmieniło, a nie było co czekać do medalacji  - za moje 13-te miejsce nawet dyplomu nie dostanę. Zebrałem się więc i pojechałem do domu zahaczając o jakiś fastfood po drodze. 

Wrażenia z imprezy- mieszane. Wiem ze na MP wybiera się trudny teren, ale jednak warto byłoby pobiegać, a nie przedzierać się przez chaszcze. Motylki dość iluzoryczne, nie dawały sensownego rozbicia zawodników. Regulaminy jak to regulaminy są niespójne: jawnie pozwalają na start masowy w nocnych MP, wymagają startu interwałowego dla wszystkich innych indywidualnych MP, a ultralong jest jakoś tan na doczepkę, bez pełnych definicji co i jak.
Patrząc na regulaminy, to wychodzi mi, że i tak nie zdobędę punktów rankingowych bo:

Jak nic -  nici z punktów rankingowych dla wszystkich uczestników...

 



 



wtorek, 22 października 2024

Warszawska Olimpiada Młodzieży - sprint

Druga część WOM-u (czyli sprint) rozgrywana była już w Warszawie, więc mieliśmy blisko, ale żeby nam nie było za dobrze, pogoda zupełnie się zepsuła - zrobiło się zimno i zaczęło popadywać.

Brrr, zimno.

Pierwszy miał startować Tomek i pomimo deszczu odprowadziłam go, bo było blisko. Byliśmy czasowo tak rozstawieni, że zdążył wrócić zanim ja wystartowałam. Dzięki temu mam filmik ze startu.

Od razu pod górkę.


Jak dynamicznie ruszyłam!

Znowu biegałam z jedną rywalką, ale tym razem dla odmiany z Becią, bo Gosia nie dojechała.  Szanse miałam ciut większe, no ale ostatnio to Becia mi dowaliła na nocnym bieganiu.
Ponieważ jednak był dzień, bieganie miejskie okazało się łatwe nawigacyjnie, bo kondycyjnie to jak zawsze. Głupot po drodze żadnych nie zrobiłam, wszędzie trafiłam od pierwszego podejścia, a czy optymalnie? Pewnie można było lepiej, ale to drobiazg. Sprężałam się jak potrafiłam, bo zimno i mokro, chociaż zimno to już przestało być po pierwszym punkcie.
O ile pierwszy punkt był typowo "blokowy", to po nim wbiegliśmy na teren Parku Polskich Wynalazców, z górką, niewielką, ale zawsze. Cały part był malutki, ale udało się w nim upchnąć aż siedem punktów. 
Tomek czekał na mnie przed przedostatnim punktem trasy  i dokumentował moje poczynania.

Biegnę do PK 12

Podbijam PK 12

Biegnę do PK 13

I meta.

Też meta.

I obydwoje na mecie.

Tak, że... no - było lekko, łatwo i prawie przyjemnie (jak przestawało padać). Dla mnie spoko.

Trasa

niedziela, 20 października 2024

Warszawska Olimpiada Młodzieży - klasyk

Ponieważ oboje z Tomkiem pragniemy zachować wieczną młodość, to co roku startujemy w Warszawskiej Olimpiadzie Młodzieży. W naszym przypadku to co prawda już druga, czy nawet raczej trzecia młodość, ale zawsze.
W tym roku pierwsza część zawodów - klasyk odbyła się w Otrębusach, czyli jak dla nas, po zupełnie przeciwnej stronie Warszawy niż Zielonka. Ale powoli zaczynam się przyzwyczajać do tych długich dojazdów. Bo co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

Koncentracja przed zawodami.

 Do startu trzeba było kawałek podejść, ale całkowicie w ramach rozsądku, a dodatkowo w miłych okolicznościach przyrody.

Przytulam się do miłej okoliczności przyrody.

Tomek miał startować pierwszy, ja chwilę po nim, za Becią, a przed Gosią.
Niestety Becia nie dotarła, więc byłyśmy tylko dwie w kategorii - i tak lepiej niż w niedawnych Mistrzostwach Mazowsza i Województwa Lubelskiego:-)

Jeszcze trochę min przed startem.

Po starcie Tomka cały czas powtarzałam sobie, żeby pamiętać o włączeniu zegarka i oczywiście... zapomniałam. To znaczy nie tak na amen, ale zaczęłam przy nim kombinować dopiero na dobiegu do lampionu startowego. A ta cholera za nic się nie chciała włączyć, aż musiałam się zatrzymać i chwilę pomajstrować przy nim. A tam przecież za plecami goniąca mnie Gosia!  Udało się i mogłam wreszcie spojrzeć na mapę. Jeszcze przed startem słyszałam opinie, że teren marny - jedna wydma i nic więcej, ale mi się nawet spodobało to, co zobaczyłam na mapie. Z przebieżnością może i było marnie, ale niemal wszędzie dawało się dobiec ścieżkami, nadkładając mniej lub więcej, ale zawsze.
Od razu skorzystałam z opcji: ścieżka i na jedynkę nawet nie próbowałam azymutować. Co prawda mogłam mądrzej wybrać ścieżkę i mniej nadłożyć, ale co tam. Nikt nie jest doskonały.
Dwójeczkę też wzięłam ścieżkowo, ale do trójki już trzeba było na azymut. Ponieważ zawsze znosi mnie w prawo, więc już od razu pilnowałam lewej strony i chyba ciut przesadziłam, bo rozminęłam się z punktem i wyszłam na sąsiednią polankę. Nie było to wielkim problemem, bo od razu zorientowałam się co jest grane i naprawiłam błąd, ale w tyle głowy wciąż mi coś szeptało: Gosia cię goni!

Trójka z zawijasem.

Po trójce wróciła opcja ścieżkowa i skrzętnie z niej skorzystałam. Starałam się biec ile sił w nogach, ale w końcu gdzieś koło piątki w oddali zauważyłam Gosię. Z tego stresu szóstkę wzięłam trochę głupio (dobieg i odbieg), bo nadłożyłam trochę zupełnie niepotrzebnie. Ale tak się jakoś czepiłam tych ścieżek, że nie brałam innych opcji pod uwagę.
Przed siódemką poddałam się i pozwoliłam wyprzedzić. Zmusiła mnie do tego fizjologia i zamiast do siódemki, pognałam w bok, w krzaki. No co? Siła wyższa.
Ósemkę, dziewiątkę i dziesiątkę brałam azymutowo, ale bardzo dobrze mi to poszło, tyle, że rywalki już nie dogoniłam. Od dziesiątki znowu ścieżki, a tuż przed jedenastką wyglebiłam na jakimś wystającym korzeniu, że aż się ziemia zatrzęsła.  Pozbierałam się i jakoś dotarłam do mety, ba - nawet ścigałam się na ostatnich metrach, bo tak mnie Tomek zdopingował. Co prawda nie wiedziałam kto mnie goni, ale przyspieszyłam.

Szybki finisz.

Gosia dołożyła mi niemal pięć minut, ale niech jej będzie - lepsza jest. Za to ja dłużej miałam przyjemność być w lesie, więc i tak wyszłam na swoje.

Cała moja trasa.

poniedziałek, 14 października 2024

360 wariantów, czyli: ciemność, widzę ciemność!

We czwartek byliśmy na nowej imprezce BnO - "360 wariantów". To takie nietypowe treningi ze scorelaufem w środku trasy. Scorelauf to w sumie nic nowego, bieganie po mieście też, więc nie widziałam problemu. Może dlatego nie widziałam, że było ciemno, bo trening zaczynał się wieczorem?
 
W kolejce po mapy.

Problemy zobaczyłam bardzo szybko - po pierwsze było ciemno, po drugie było ciemno, a po trzecie było ciemno. Po ciemku nie biegałam już sto lat i zupełnie zaskoczyło mnie to, że widoczność jest tylko na kilka metrów, w zależności od mocy  czołówki.
Ruszyłam bardzo ostrożnie, ale niepotrzebnie, bo jedynkę znalazłam bez problemu, podobnie dwójkę.  Trójka wyglądała na równie łatwą, tyle że nie mogłam jej znaleźć. Do grona poszukiwaczy dołączało coraz więcej osób, w końcu ktoś wyczesał lampion. Niestety - na trójce dogoniła mnie Becia, która wystartowała po mnie i już do samego końca nie udało mi się odrobić straty.

Jednak było za ciemno.

Po trójce już nie miałam problemów z odnalezieniem kolejnych lampionów, ale szło mi dość wolno, no bo ciemno. 
W końcu dotarłam do fragmentu ze scorelaufem. Teraz trzeba było pozbierać punkty w sensownej kolejności i oczywiście musiałam coś wykombinować, bo jakże by inaczej. Zaczęłam od lampionu 75 i jako kolejny planowałam, wziąć 77, potem 74, 73, 72, 71 i 76. Nie wiem jakim cudem po wzięciu 75 nagle znalazłam się przy 74. No serio - nie wiem. Szybko przebudowałam w głowie plan i poleciałam na 73, 72, 77. Po 77 zamiast na 76 i 71 po raz drugi pobiegłam na 75 i wcale się tak od razu nie zorientowałam, że już tu byłam.

Taka nadgorliwa jestem.

Po scorelaufie zostały jeszcze cztery normalne punkty i meta, gdzie już czekał Tomek, bo jemu poszło jakby szybciej.
Meta.

I po zawodach.

A po zawodach zaczęły się problemy z wynikami. Nowa formuła chyba okazała się za trudna dla systemu i większość osób dowiedziała się, że ma MP. Podwójne wzięcie tego samego punktu też nie przysłużyło się wynikom i dopiero Michał musiał ręcznie korygować błędy. Ale coś słabo korygował, bo wciąż zostałam za Becią. Mógł się bardziej postarać:-)

Tak to wyglądało.

niedziela, 6 października 2024

Znowu rower bez roweru...

Co mnie znowu podkusiło, by biegać, zamiast jeździć na RJnO? I to żeby było mało, przed rowerowym BnO zafundowałem sobie ParkRun i to z niezłym wynikiem (wyrównałem tegoroczny rekord, ale w warunkach terenowych, z górką z piachem itp.) Ale patrząc z drugiej strony, zbliżają się Mistrzostwa Polskie w Longu BnO i może warto troszkę potrenować? 

Dotarłem do malowniczej willi w Otwocku. Tuż obok szkoły do której chodziłem (Technikum Nukleonicze). Jak widać Jaś zawsze organizuje coś przy szkołach do których chodziłem (podobnie jak 124 w Falenicy). 

Muzeum Ziemi Otwockiej

Willa śliczna. Właściwie taki mały pałacyk. Przy okazji Muzeum Ziemi Otwockiej, tyle że jak sprawdzam w internecie toto muzeum coś nie za bardzo przyjmuje zwiedzających… 

Idę na start

 
Baza zawodów i organizator

Pobrałem komplet dwóch map, dwa Pawełki i ruszyłem. Najpierw ostrożnie na PK 17. Postanowiłem zacząć od dokładniejszej mapy, tej w skali 1:7500, części wschodniej terenu. Na takiej mapie fajnie się biega. Punkty są „blisko”, wszystko widać. No oczywiście, mapy do RJnO nie są specjalnie dokładne: te z Pucharu Integalaktycznego nie trzymają proporcji, przebieg dróg jest zwykle umowny, a lokalizacja lampionów tych „przy drogach” jest baaardzo umowna. 

W każdym razie te punkty z mapy 7,5 k wchodziły dość dobrze. No, może poza PK 16 – ze śladu wynika, że wybiegłem „na punkt”, a lampion był dobry kawałek na wschód… 

Ogólnie uwielbiam bieganie po otwockich lasach. Lubię i już. Nawet niedokładne lokalizacje lampionów (np. PK 33, czy PK 30, czy PK 44) mnie nie zniechęcały. Trochę dziwiłem się klasyfikacji dróg – coś co na mapie było narysowane porządną grubą kreską, w terenie było prawie niedostrzegalne. Ale ja się nie znam na mapach rowerowych (np. przebieg z PK 35 w kierunku PK22)! 

Lekką wtopę zaliczyłem pod koniec trasy: PK 34. Liczyłem odchodzące drogi, skręciłem we właściwą i okazało się, że jestem o jedną drogą za daleko. No cóż, zdarza się. 

PK 44, który stał o wile za blisko

Dzięki „pomyłkom” odkryłem w Otwocku sporo miejsc, o których nie widziałem – pomniki, czy zamek w lesie (marzenie każdego dziecka). 

Ogólnie dobrze spędzony czas i całkiem niezły trening – wyszło mi ponad 23 kilometry i w wynikach wcale nie jestem ostatni! 


 

 

 

Dawno nieodwiedzane Street-O

Dawno nie byłem na Street-O. Na tyle dawno, że zapomniałem, jak to się robi. No, oczywiście nie zapomniałem zasad, ale zapomniałem strategii, czy choćby jak zorganizować trzymanie karty, sprawne zapisywanie odpowiedzi i przed wszystkim, jak sprawnie szukać odpowiedzi na pytania. Ale, że Street-O było „tuż pod domem”, to ciężko było by się nie wybrać. 

Pogoda średnio zachęcała – coś kropiło, nastawał przyspieszony zmrok. Najpierw wyzwaniem było znalezienie startu, który schronił się pod pobliski daszek w wejściu do bloku mieszkalnego. Akurat ja znalazłem, ale co chwila dzwonił telefon z pytaniem: „gdzie start”? 

Pobrałem mapę i ruszyłem. Spodobała mi się wschodnia strona mapy. Więc ruszyłem… na północ. Biegało mi się dobrze, problemem okazało się wpisywanie odpowiedzi na kartę startową. Karta od razu rozmokła z powodu padającego deszczu, nie miałem podkładki i pojawiały się problemy. Pierwsze problemy to PK 4C – szukałem go na parkingu zamiast przy szkole – deszcz po prostu rozmiękcza myślenie;-) 

Prawdziwe problemy to PK 3K. Biegłem sobie spokojnie, liczyłem ulice w bok, skręciłem w lewo i… brak punktu. Był płot i ilość przecznic się zgadzała… Po chwili ruszyłem dalej i wreszcie znalazłem właściwe miejsce (kręcili się tam inni uczestnicy zabawy). 

Chwilę zajęło także poszukiwanie PK 2O – w ciemnościach karmnik był niedostrzegalny. 

Przy PK5A należało zacząć wracać. Miałem po drodze zaliczyć PK 2N i 1) ale… nie znalazłem ich. Także chwilę szukałem muralu z PK 4B i liczyłem owady (czy pająk jest owadem?) 


 

Na metę przybyłem z 10 sekundowym spóźnieniem;-(, a szkoda. Teraz widzę, że przy starcie były jeszcze punkty o dużej wartości – może należało biegać dalej i zaliczyć 4fFi 5C? Albo w ogóle zacząć od małej pętli i dopiero potem lecieć na punkty końcowe? Ot, brak wprawy. A dodatkowo Strava mówi mi, że z tych 60 minut to dwadzieścia z nich… nie biegałem (czyli spisywałem wyniki, szukałem PK). Może wyniki gdzieś zaginą i nie będzie wstydu? 


 

 

Mistrzostwa Mazowsza i Województwa Lubelskiego, czyli złoty klasyk.

Rozgrywka drugiego dnia mistrzostw odbyła się w Górze Kalwarii. Niby znacząco bliżej, ale... Zawsze jest jakieś ale... Już przy zapisach wkurzyła mnie informacja, że do startu są 2 km dojścia, a z mety do bazy 1,5. W sumie to wychodzi jak bym miała mieć dwa etapy, a nie jeden. Zawsze takie długie dojścia doprowadzają mnie do szału.
 
W drodze na start.

Na start doszłam więc już zirytowana i oczywiście zmęczona (nie żebym się słaniała, ale wolałabym mieć jakiś zapas sił na bieg), a tam dodatkowo wkurzyli mnie organizatorzy. W komunikacie technicznym obiecali, że można na starcie zostawić swoje rzeczy i będą zabrane do bazy, a na miejscu nie chcieli ich przyjąć i rzucali głupimi komentarzami, że można było zostawić w bazie. Wrrrrr....
No taka była wk...wiona, że jak ruszyłam z boksu, to zatrzymałam się dopiero przy jedynce.

Lecę odreagować.


Potem złość mi opadła i na dwójkę zaczęło mnie już normalnie znosić w prawo. Dobrze, że jacyś zawodnicy odbiegali od punktu, to trochę mnie naprowadzili. Do trójki znowu z prawościągiem, ale tam wypadłam na kopczyk i dołek, to wiedziałam gdzie jestem. Do czwórki już zaczęłam korygować i wyszłam idealnie.
 
Prawoznośne początki.
 
Z czwórki w pierwszym odruchu chciałam biec na azymut, ale potem zmieniłam koncepcję na drogową i bardzo słusznie, bo i tak mnie ściągało w stronę drogi. Po prostu przeznaczenie.
Szóstka to punkt, o którym coś tam było mówione na starcie, że jakoś inaczej stoi, czy coś. Zanim dobiegłam, to i tak zapomniałam o co chodziło i wiedziałam tylko, że trzeba zwiększyć czujność.  W okolicach punktu błąkały się już ze trzy osoby twierdząc, że nigdzie go nie ma, ale mi wychodziło, że powinien być jeszcze dalej. I faktycznie był, tylko nie na muldzie, a w potężnym dole.
Do siódemki znowu prawicowałam i aż musiałam podejść do skrzyżowania, żeby się namierzyć, bo jak wyszłam na drogę, to przecież nie wiedziałam, w którym jej punkcie jestem. Niby jest tam narysowana jakaś ścieżynka, która powinna mnie umiejscowić, ale wcale jej nie widziałam. Za to do ósemki trafiłam bez pudła. Żeby jednak nie wyszło za dobrze, to z dziewiątką się rozminęłam i wyszłam aż na drogę. Żeby się zlokalizować na tej drodze, potrzebne mi było skrzyżowanie, tylko nie wiedziałam, czy będzie po prawej, czy po lewej. Oczywiście, że najpierw poszłam w niewłaściwą stronę, ale jak już znalazłam skrzyżowanie, to dalej poszło łatwo.
 

Tak to było.
 
Po dziewiątce jakoś już miałam dość ganiania po krzakach i dziesiątkę postanowiłam wziąć drogowo. A na drodze dopadło mnie zapłakane dziewczę, które trzeba było poratować i wykierować i tak się na tym skupiłam, że już o ukierunkowaniu samej siebie przestałam myśleć. Zresztą wydawało mi się, że sprawa jest łatwa -  wejść w pierwszą ścieżkę w prawo, potem w lewe rozgałęzienie, potem azymutem kawalątko. I pewnie byłoby łatwo, gdyby ktoś nie wpadł na głupi pomysł zaślepienia ścieżki karpami, przez co w ogóle jej nie zauważyłam i poleciałam dalej. To samo przytrafiło się jakiemuś młodemu koledze i w efekcie razem szukaliśmy dziesiątki. Na szczęście w terenie było więcej charakterystycznych miejsc niż tylko odejście ścieżki, więc daliśmy radę.

 W poszukiwaniu dziesiątki.
 
Z dziesiątki to już prawie na metę z szybkim wypadem po jedenastkę tuż przed nią. A potem powrót - już nie tak długi jak dojście, ale ponad kilometr. Tomek był na mecie tuż przede mną, ale sądził, że już dawno skończyłam i poszedł sobie.
Ponieważ  znowu mieliśmy być ozłoceni, zostaliśmy do końca imprezy, ale tym razem byłam przygotowana gastronomicznie, zresztą na miejscu można było zakupić pyszne ciacha domowej roboty. Prawie się powstrzymałam, choć na sam koniec przy zakupie kawy dałam sobie wcisnąć kawałek marchewkowca. Gratis był, bo ostatni, to już nie marudziłam nachalnie.
Moje złoto znowu było za sam udział, ale Tomek swoje uczciwie wywalczył.

Znowu samotna w swojej kategorii.

I Tomek z rywalami.
 
Tak było na trasie.