czwartek, 18 kwietnia 2024

Sosnowe klimaty rodem z Diuny


Startujemy na pierwszy etap

Na początku była Diuna. A potem ukazał się „wierzgający SZEI-HULUD”, czyli pierwszy etap Sosnowych Klimatów. Bo jakoś tak ostatnio wyszło, że zamiast biegać, chodzimy jak za dawnych czasów na marsze w TU. No, może bardziej „turystycznie” i bezstresowo – z zadaniem znalezienia wszystkich PK, ale bez napinania się, czy to ten właściwy, czy stowarzyszony lampion. 

Wracajmy więc do SZEI-HULUDA, który zerkał na nas z mapy pierwszego etapu. Popatrzyliśmy mu chwilę w paszczę i ruszyliśmy na poszukiwania PK 1 na skrzyżowaniu wielkiej ilości dróg. Niby skrzyżowanie znaleźliśmy, ale nie zgadzała się ilość dróg. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do nas, że połowa z tych dróg to po prostu linie oddzielające segmenty odwłoka, a nie drogi! 

Szukamy PK2 gdzieś na końcu bagienka

Podbudowani tym małym sukcesem, zamiast drogą ruszyliśmy na PK 2 na azymut. Niby proste zadanie - bagienko, a tuż za nim karpa, czy inne zwalone drzewo. Bagienko się skończyło, ale drzewa ani śladu. Wkrótce w okolicy zaroiło się od zespołów z obłędem w oczach szukających zielonego iksa. Wierzcie - nie było to proste zadanie, bo nigdzie w wynikającej z mapy odległości nic nie było, ani lampionu ani zdewastowanego elementu roślinnego. Jako, że na mapie był PK nadmiarowy, po dłuższym czasie bezowocnych poszukiwań ruszyliśmy na PK 3. Po chwili trafiliśmy na charakterystyczne skrzyżowanie i nagle stało się jasne, gdzie szukać zaginionego lampionu PK 2! No cóż, nie zostało nam nic innego, niż się wrócić;-) 

PK 3 na skrzyżowaniu ze ścieżką, której nie było, ale cóż i tak się zdarza;-) 

PK 4 bez historii, bo to jedyny rów w okolicy, a PK 5 na azymut strasznie daleko. PK 6 lidar, więc ciężko się pomylić i w ten sposób dotarliśmy do paszczy pustynnego czerwia. 

Paszcza stanowiła pewne wyzwanie: w jakiej kolejności zaliczać punkty, a i przy okazji dwa wycinki się zamieniły miejscami, więc trzeba było się podwójnie zastanowić. Zaczęliśmy od PK 7 na niewielkiej skarpie. Tu pojawiło się pytanie - czy najpierw na pobliski PK 8, czy na PK 9 (właściwie to podejrzewaliśmy, że ten wycinek może być zamieniony z czymś innym). Renata zadecydowała - PK 9.
Więc poszliśmy (wygodnie drogą). Chwila poszukiwań i mamy jednak PK 9. 

Co chwila spotykaliśmy przyszłych zwycięzców tu akurat na PK 9

Na PK 8 wędrujemy po jakiejś kolorowej abstrakcji stworzonej z danych lidarowych. Podobnie na PK 15. Tu należy zaznaczyć – wyjątkowo malownicza wydma! 

Po PK15 decyzja - idziemy na najdalszy PK12 - bo nigdy nie wiadomo czy na koniec nie trafimy na jakiś niejednoznaczny PK. 

Malowniczy PK12

PK 13 i PK 14 to przyjemność wynikająca z lidarowego cieniowania. Do PK 17 idziemy lekko naokoło wygodnymi drogami. 

Wygodną drogą na PK16

Zostaje ostatni (ten zamieniony miejscami) ząb robaka. Ustawiamy azymut i ruszamy. Idziemy, idziemy i… nie znajdujemy tego co trzeba. Lekko zniechęceni idziemy na kolejny PK 17. Tu mamy także lekkie wątpliwości: na mapie jest skarpa, polanka, a w ternie skarpy dopatrzyć się trudno;-( Ale w okolicy jest tylko jeden lampion – nie mając wyboru podbijamy PK i ponownie namierzamy się na PK 17. Tym razem znajdujemy lampion, choć odwzorowanie mapy biegowej ma się dość abstrakcyjnie do tego, co spotykamy w terenie. Mikrorzeźba nie jest prosta do sensownego odwzorowania na mapie do BnO! 

PK 18 - mokry dół gdzieś w krzakach - jedyna trudność to ciężko przebieżne podłoże. Podobnie PK 19 - znowu ciężkie dojście. 

PK 18 przy dole z wodą

Wędrówka po ciężkim podłożu

Zostaje nam ostatni PK (mamy dwa do wyboru) - idziemy ścieżką do krzyża, który trudno z czymkolwiek pomylić. 

PK20 ciężko tu znaleźć Stowarzysza;-)

Do mety lekko podbiegamy, bo okazuje się, że zaczyna kończyć nam się czas. Etap inspirowany Diuną - właściwie cała trudność polegała na przedzieraniu się przez podmokły teren. Ciężko było znaleźć stowarzysze (choć nam udało się na PK 1 dzięki segmentom i kółku z PK zamazującymi skutecznie mapę – przez co źle ustaliśmy azymut na PK 2 i szukaliśmy karpy gdzieś pośrodku bagienka). 

Organizator z pucharem za TMWiM za rok 2023

Chwila oddechu i ruszamy na etap 2. Etap dedykowany Romanowi, weteranowi InO, który w zeszłym roku wyruszył na swoje ostatnie InO na niebieskie połoniny. 

Tu od samego początku zaczęły się schody. Za nic nie dawało dopasować się pochyłych liter. No dobra, dopasowaliśmy literkę L i literkę T. Po dłuższej chwili udało się dopasować tę łatwiejszą literkę I. Drugie „pstrokate” tak „mniej więcej” przypasowaliśmy blisko startu, ale jakoś bez przekonania jak znaleźć PK 6. Tajemnicą zostały literki L i C. 

Z taką (nie)wiedzą ruszyliśmy do lasu. PK 7 wzięliśmy bez przekonania (jak się okazało stowarzysza), ale te pstrokate obrazki zupełnie nam nie podeszły. 

PK 13 - mokry dół

 PK 10, 12, 14 i mamy zrobione literki R,O L. 


Powrót do głównego napisu jakąś drogą, której nie ma na mapie, z rozglądaniem się w koło w poszukiwaniu lidaru z literki C. Oczywiście rozglądanie to było nieskuteczne;-( 

PK14 gdzieś na skraju mokradła

Wracamy więc na literę M i podbijamy PK 3. Tu dostrzegam obiecujące miejsce na mapie - jedyna woda otoczona czarną kreską – daje to szansę na dopasowanie literki A na drugim końcu jeziora. Idziemy. Zgadza się! Czyli zostaje nam do dopasowani jedynie literka C . 

PK12 - taki punk na białej plamie;-)

My ruszamy na literkę A i PK 4. Tu (wg wyników) podbijamy stowarzysza na sąsiednim wierzchołku, choć na mapie odległość pomiędzy wierzchołkami mieści się w 2 mm i powinniśmy protestować. Ale jak pisałem – podchodzimy do rywalizacji w TU na luzie i nie protestujemy;-) 

PK 4 - my wzięliśmy lampion z tego prawego wierzchołka;-)

Przed nami najdalsza literka N i PK 5 oraz ta literka „I” którą dopasowaliśmy na początku. 

W tym momencie zostaje nam już powrót w kierunku mety poprzez literkę T i ewentualnie pstrokate I. Ciągle nie mamy dopasowanej literki C, choć logika mówi, że musi być ona gdzieś na tym powrocie. W tym przekonaniu utwierdza nas konkurencja, z którą co chwila spotykamy się od pierwszego etapu. Oni idąc w przeciwnym kierunku mają jasność co do literki C, my zaś co do pstrokatej literki I. 

Zasadniczo idziemy poza mapą. Na „czuja”. Gdzieś tam pojawia się niewielki kopczyk z lampionem. Pasuje do PK 19 na literce C. Czyli jesteśmy w domu! Azymut i znajdujemy PK 18 i PK 17. I znowu „poza mapą” ruszamy w poszukiwaniu dwóch PK na literce T. Charakterystycznych, bo jeden z nich to paśnik, a paśniki nie stoją tu stadami (do tej pory nie spotkaliśmy żadnego). 

Paśnik o numerze 30

Idąc trochę drogami, których brak na mapie, trochę na azymut wychodzimy na drogę i… paśnik. Podbiliśmy (prawie) ostatnie punkty i zaczęliśmy się spieszyć na metę. Prawie na metę, bo został jeszcze jeden PK po drugiej stronie ekspresówki. Powiedziałbym, że jeden z najtrudniejszych, bo gdy pod presją czasu szukasz czegoś co ma być „prawie” na rogu ogrodzenia, a ukryte jest na górce za jakimiś gałęziami;-) 


 

Grunt, że przeżyliśmy i dobrze się bawiliśmy. Oczywiście jesteśmy ofermy, bo nie dojrzeliśmy PK X na logo, który zaoszczędziłby nam czasu i chodzenia po krzakach, ale na usprawiedliwienie - wzrok na starość się psuje i już;-) 



 

czwartek, 11 kwietnia 2024

Pożegnanie z Dystansem Stołecznym

Kończą się wszystkie zimowe cykle treningowe i w sobotę odbyła się ostatnia runda Dystansu Stołecznego. Ponieważ Tomkowa noga ma się już całkiem nieźle, więc postanowił startować i to od razu na najdłuższej trasie. Nie wydawało mi się to zbyt rozsądne, ale co ja tam mam do gadania.

Gotowi na wszystko.

Przed startem okazało się, że nigdzie nie ma sygnału GPS, a przynajmniej mój zegarek nie mógł znaleźć, a lecieć bez, to bez sensu, co chyba jasne. Pół lasu złaziłam zanim drania znalazłam. A do tego wszystkiego rozbolało mnie kolano i nie mogłam nawet za bardzo biegać. Same kłody pod nogi.

Szukam GPS-a

W końcu udało się i mogłam wystartować. Po kilku krokach nastąpiło cudowne uzdrowienie nogi i pognałam na pierwszy punkt.

Start

Poszło całkiem dobrze i bezproblemowo wchodziłam na kolejne punkty, a do tego część trasy dawało się robić drogami i ścieżkami, a nawet jak nie, to były świetnym obiektem do orientowania się. 
Między czwórką a piątka spotkałam Tomka biegnącego w przeciwnym niż ja kierunku, więc mam fajną fotkę z lasu.

Spotkanie na trasie

Ogólnie teren był bagnisty, dodatkowo po opadach, więc dużo niebieskości trzeba było obiegać. Mnie z powodu nadmiaru wody przyhamowała dopiero siódemka. Usiłując się nie zmoczyć, a jednak pokonać ciek i rozlewisko zaczęłam coraz bardziej oddalać się od siódemki. Całe szczęście, że Hania przywołała mnie do porządku i wskazała punkt, bo chyba zostałabym wodnicą i na zawsze zamieszkała na moczarach.
 
Mokra siódemka.

Prawdziwą wtopę zaliczyłam jednak na ósemce. Na siódemce ustawiłam sobie azymut i ruszyłam. Niestety, teren wymagał ciągłego obchodzenia przeszkód, omijania czegoś, szukania dobrych przejść i w efekcie coraz bardziej zaczęło ściągać mnie na lewo (choć zwykle woli na prawo). A potem zobaczyłam grupę dzieciaków prawdopodobnie z mojej trasy (bo i wcześniej ich widziałam na moich punktach) i zupełnie bezmyślnie zaczęłam iść za nimi. Unikam chodzenia za kimkolwiek (no, chyba że się totalnie zgubię), ale żeby jeszcze pójść za jakimiś dziećmi to już szczyt bezmyślności. Oczywistym jest, że wyprowadzili mnie na manowce i dopiero słysząc chlupot wpadających do bagienka młodzieńców ocknęłam się, nie chcąc skończyć tak samo. Skoro wróciło mi myślenie, to i punkt znalazłam, ale szkoda tego czasu i wysiłku.

Jak utrudnić sobie życie.

Po ósemce wyszliśmy z podmokłych terenów, a dalsza część trasy, aż do mety, okazała się łatwa. Oczekiwanie aż Tomek wróci ze swojej długiej trasy było przyjemne, bo pogoda iście letnia, a organizator serwował ciastka i wodę. Czego chcieć więcej?

Cała trasa.
 

czwartek, 4 kwietnia 2024

ZAW-OR tym razem bez biegania

ZAW-OR w Otwocku/Soplicowie lat temu 10 to była pierwsza impreza, którą wygraliśmy. Wprawdzie kategorię TP, ale to był nasz drugi, czy trzeci start w ogóle w InO. 

ZAW-OR od zawsze kojarzył się z Andrzejem. Aż do tego roku;-( 

Nasza ekipa na ZAW-ORZe

Pojechaliśmy we trójkę (jak za naszego pierwszego startu w InO) do pobliskich Marek, ale w miejsce całkiem nam nieznane. Najpierw robiona z auta dojściówka (właściwie dojazdówka), potem nierówna walka z niedodrukowanymi i niepociętymi dyplomami i oczekiwanie z pucharami na laureatów zeszłorocznego TMWiM. Odczekawszy ile się dało i zostawiwszy resztą "fantów" do rozdania organizatorom, nieźle wymarznięci ruszyliśmy w trasę etatu 1. Mapę dostaliśmy jakąś taką mikroskopijną, formatu A5, choć pod względem trudności sprawiała wrażenie trasy TT. Poganiani przez zmarzniętą Agatę ruszyliśmy dziarsko do… stowarzysza. Kółko z PK A sprytnie zakryło sąsiadujący z właściwym kopczykiem rząd wypiętrzeń terenu. Oj tam, po prostu z niecierpliwości nikt nie zwrócił uwagi, że kopczyki miały być odsunięte od drogi i tyle;-) 

 

Pierwszy PK i ... stowarzysz...

Kolejne punkty poszły stanowczo lepiej bo rozgrzana drużyna zaczęła współpracować. PK S był chytry. 170 m na azymut i w okolicach celu rząd dołów w odległości ok. 30 m, a każdy z lampionem. Z wzorcówki wynika, że wzięliśmy stowarzysza, ale analiza z danych lidarowych pokazuje, że trafiliśmy na właściwy dół. No cóż, stare mapy rysowane "analogowo" mają czasem pewne rozbieżności w ułożeniu elementów i tu takie zadanie na azymut może dać nieprzewidziane efekty. Ciekawe jak autor trasy podejdzie do tych rozbieżności;-) 

PK Y po lewej, odmierzone 170m...

 Dalej nie było większych problemów poza: 

  • rozmokłymi drogami, 
  • mało przebieżnym lasem chwytającym za nogi, 
  • PK L na azymut, do którego należy się wracać;-) 

 

Krzaki

Rozmokłe drogi

I kolejne rozmokłe drogi

PK X był to drugi PK na azymut. Jak nic z pomiaru na lidarze (na trasie na mapie jak i potem domu dokładniej) wychodzi mi, że właściwy powinien być ostatni dołek, a nie przedostatni jak na wzorcówce! Zresztą, na mapie którą dostaliśmy, oba mieszczą się w granicy 2 mm, więc myślę, że tu nie będzie żadnych wątpliwości;-) 

PK Y po prawej. Jak nic ostatni dół

W każdym razie etap przeżyliśmy i pomimo nieoptymalnej trasy chyba zmieściliśmy się w czasie;-) 

Na etap drugi dostaliśmy mapę już normalnych rozmiarów. Na pierwszy rzut oka bardziej skomplikowaną, bo do nałożenia warstwicówka, cieniowanie lidarowe i zwykła mapa topograficzna. Jednak złożenie wszystkiego raczej trudne nie było. Może poza PK A, który na mapie BnO wygląda zupełnie inaczej niż to, co jest na lidarze, więc dopasowywaliśmy wycinek metodą eliminacji. 

Chodząc po lesie zastanawialiśmy się gdzie są lampiony biegowe. W lesie raz widzieliśmy Konrada, jak szukał lampionu gdzieś koło naszego pierwszego PK na drugim etapie, choć samego lampionu biegowego nie dojrzeliśmy. 

Żeby nie było - były na trasie także i urokliwe miejsca

Oraz chwile na odpoczynek

Sama trasa była łatwa i przyjemna. Oczywiście poza jeżynami pomiędzy PK 9 i 2. Szczególnie malowniczy był PK 5 przy zrujnowanym budynku;-) Jedyna wtopa to PK 8 – nie dostrzegliśmy pierwszego dołu i szukaliśmy tego drugiego tam, gdzie go stanowczo nie było;-) 

PK 5 na etapie II z bliska

i z oddali

 

Co tu dużo pisać – intrygująco jest wrócić czasami do marszy – choć długa przerwa nie sprzyja koncentracji. W BnO to jest lampion lub go nie ma, a tu trzeba zwracać uwagę na szczegóły, co dobitnie pokazał pierwszy PK na pierwszym etapie;-) 


 

środa, 27 marca 2024

WesolInO, czyli miało być tak pięknie...

Zakładając, że na ostatnim WesolInO pójdzie mi tak samo dobrze jak na FalInO, wzięłam ze sobą widownię, czyli Tomka. A niech sobie będzie świadkiem mojego triumfu - pomyślałam.
Biegać mieliśmy w tym samym miejscu, gdzie odbywają się biegi górskie, więc teren znany i dobrze już obiegany. Jednym słowem - bułka z masłem.

Start z niewielkiej górki.
 
Ruszyłam na azymut, prawie po kresce, a i tak niewiele brakowało, a nie znalazłabym lampionu. Nie przyuważyłam na mapie, że na końcu żółtego jest maleńki czarny kwadracik i w ogóle nie miałam zamiaru zaglądać do samowoli budowlanej w środku lasu. Na szczęście inny zawodnik pytając o swój punkt, wspomniał o tym w szałasie. Ufff. Upiekło mi się.
Teraz już uważniej patrzyłam na mapę i kolejne trzy punkty weszły bezproblemowo. Z piątki na szóstkę trzymałam się azymutu, ale niestety zaczęłam liczyć mijane ścieżki, a liczenie ścieżek u mnie zawsze wiąże się z problemami. Poza lasem nie mam problemów a arytmetyką, w lesie - owszem. Punktu zaczęłam szukać za wcześnie. Niby dołki były, ale ogólnie coś nie pasowało. Oprócz mnie w tym samym miejscu szukał też jakiś koleś, więc nie przyszło mi do głowy, że to nie to miejsce. W końcu postanowiłam namierzyć się od budynków, skoro łażenie po lesie nie przynosiło efektów.  Kiedy zbliżałam się do zabudowań już wiedziałam, że jestem o ścieżkę za wcześnie. Z tą wiedzą już nie miałam problemu ze znalezieniem lampionu.
 
O jedną ścieżkę za wcześnie.
 
Siódemka i ósemka znowu poszły dobrze, choć w drodze na ósemkę skręciłam nie w tę ścieżkę, co planowałam. Nie miało to jednak większego znaczenia, zwłaszcza, że szybko się zorientowałam. Wydawało mi się, że dziewiątka to już tylko formalność, bo przecież w tym miejscu nie sposób się zgubić. A jednak... Jak ktoś zdolny, to potrafi.  Niby wiedziałam, że powinnam zejść z głównej ścieżki, wiedziałam, że punkt jest u podnóża wydmy, a nie na górze, ale kompas niespecjalnie się sprzeciwiał mojemu kierunkowi biegu, no to sobie biegłam. Zaćmiło mnie całkowicie i mimo, że byłam w znanym sobie miejscu, miałam dokładną mapę, wiedziałam gdzie jestem, to w żaden sposób nie umiałam spożytkować swojej wiedzy. Takie coś mi się dawno nie zdarzyło. W końcu postanowiłam się poddać i lecieć na metę i dopiero po zejściu z wydmy odblokowało mnie i zajarzyłam gdzie ta dziewiątka. Ale czasu zmarnowałam tam co niemiara.

Niby łatwo, a trudno.

Na mecie czekał Tomek zdziwiony, że tak długo mi zeszło. No zeszło, zeszło... Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.
 
Meta.

Takie tam wspólne.
 
Mapa błędów i wypaczeń.

czwartek, 21 marca 2024

Ostatnie FalInO, które udowadnia, że życie jest niesprawiedliwe.

W sobotę na FalInO pojechałam sama, bo i po co ktoś miałby oglądać moje wyjątkowo nieudane w tym roku zmagania ze znanym terenem. Niby na pocieszenie (jeszcze przed wyruszeniem na trasę) dostałam dyplom, a nawet dwa, ale co jeden, to za gorsze miejsce.

Podsumowanie nieudanego sezonu.
 
Po zakończeniu oficjałki szybko zorganizowałam się do wyjścia na trasę i nawet o kompasie nie zapomniałam, bo go wcześniej wsadziłam do kieszeni. Biegnąc na pierwszy punkt (za kościołem) wybrałam wariant trasy i to nawet dość logiczny na pierwszy rzut oka. 
Dwa pierwsze punkty były w znanych miejscach i mogłam je brać z zamkniętymi oczami. Przy kolejnym pomogło mi błądzenie podczas któregoś poprzedniego etapu, bo dzięki temu teren miałam rozpracowany na maksa. Następny na azymut, po kresce, potem za Marzeną, ale nie specjalnie żeby mnie prowadziła, tylko co miałam z nią zrobić skoro biegła na ten sam punkt? Punkt z numerkiem 7 nie dość, że był oznaczony jako 2, to jeszcze stał źle, co nikomu specjalnie nie wadziło, bo był po prostu kawałek wcześniej. Kolejny to trójka - daleko, ale większość asfaltem, bo trzeba było przebiec przez teren zabudowany. Kolejne trzy punkty były w okolicy naszego dawnego domu i choć często zdarza mi się tam coś sknocić, to tym razem wszystko poszło idealnie. Ale też fakt, że punkty stały przy ścieżkach, widoczne z daleka. Po zaliczeniu ostatniego czekał mnie jeszcze tylko długi dobieg do mety, za to "moją" ulicą i nawet nie spieszyłam się, żeby sobie dokładnie obejrzeć co się zmieniło przez te lata kiedy już tam nie mieszkam.
Trasę tym razem pokonałam bez żadnych pomyłek, absurdalnych przebiegów, długich poszukiwań lampionów i innych takich. Jak widać uczę się powoli, ale skutecznie. Życie to jest jednak strasznie niesprawiedliwe. Jak runda zaliczana do wyniku, to ja robię głupoty, a jak taka poza konkursem, to idzie mi bezbłędnie. I tak - wygrałam w swojej kategorii. I co mi z tego?
 
Mój idealny przebieg.

czwartek, 14 marca 2024

ZAZU Tour w Kałuszynie z dobrą radą.

Do Kałuszyna pojechaliśmy we trójkę, przy czym Tomek robił tylko za kierowcę. Zaczęliśmy od fotki na mecie, czyli tak jakby od końca.
 
Już wiemy, gdzie mamy wrócić.
 
Mapa trochę mnie przeraziła długością trasy, szczególnie, że ta z poprzedniego dnia też nie należała do najkrótszych i plułam sobie w brodę, że nie chciało mi się tego szczegółu sprawdzić, tylko polegałam na Tomku. Postanowiłyśmy tradycyjnie z Agatą iść (a może i trochę biec) razem.

Startujemy.
 
Ruszyłyśmy od razu w krzaki, na azymut. Trzymałyśmy się go tak kurczowo, że poszłyśmy po kresce. Przy dwójce zaliczyłyśmy leciutką odchyłkę, która nie przeszkodziła nam w znalezieniu punktu, a potem kreska wróciła i trzymałyśmy się jej aż do piątki. Między czwórką a piątką znajdowało się pierwsze z licznych potencjalnie mokrych obniżeń, ale udało się je pokonać suchą nogą.
Po piątce wolałyśmy obejść gęstwinę niż się przez nią przedzierać, a na siódemkę nie mogłyśmy trafić. W sumie to zupełnie nie wiem dlaczego, bo nic aż tak trudnego tam nie było.

GPS kłamie - byłyśmy na siódemce!
 
Kolejne punkty wchodziły już gładko. Co jakiś czas spotykałyśmy Hanię, ale głównie przy punktach, a nie na trasie - ona chyba wybrała mniej azymutowy wariant przebiegu.
Po jedenastce stanęłyśmy przed dylematem - biec do dwunastki naokoło ścieżką, jak kilku facetów przed nami, czy dalej na azymut przez mokradła (nie wiadomo czy suche, czy mokre). Ja byłam skłonna obiec ścieżkami, ale niespodziewanie Agata wyraziła chęć pójścia na azymut. Tak mnie to zdziwiło, że bez słowa sprzeciwu wlazłam w krzaczory i potencjalne bagnisko, które na szczęście okazało się nie tak mokre na jakie wyglądało. Kawałek dalej, ku mojemu kolejnemu zdziwieniu, w oddali zobaczyłam Hanię, która też wybrała trudniejszy wariant. Takie to jesteśmy kobiety niezłomne.
Z trzynastki na czternastkę już odpuściłyśmy szaleństwa i pobiegłyśmy ścieżkami, ale potem już się tak nie dało i dopiero dobieg do mety (a i to tylko końcówkę) zorganizowałyśmy sobie po asfalcie. Agata na ostatnich metrach włączyła motorek, żeby mnie przegonić i... udało się jej. Na metę wpadła pierwsza, ale w ogólnym rozrachunku brakło jej sekund, żeby ze mną wygrać.

Wyścig do mety.


Chwila odpoczynku.
 
Zaczęliśmy już zbierać się do odjazdu, kiedy Agata zakomunikowała, że nie ma telefonu. Przetrząsnęła kieszenie, przebuszowaliśmy samochód i nic - nie ma. Musiał zginąć w lesie. I jak go tu teraz znaleźć, kiedy dla utrudnienia dzwonek jest wyciszony, bo tak. Nie pozostało nic innego jak wziąć mapy w garść i wrócić na trasę. Tomek uparł się iść z nami i jeszcze tylko nam brakowało, żeby mu po drodze noga odpadła. Pierwszy punkt zaliczony - telefonu nie ma. Drugi punkt - telefonu nie ma. A wszystkich punktów siedemnaście. 
- A po co ty właściwie bierzesz ten telefon ze sobą? - spytał Agatę Tomek.
- No, w razie gdybym się zgubiła.
- A zgubiłaś się kiedyś?
- Ja nie. Tylko telefon...
Szanse na odnalezienie niemego telefonu w lesie były dość nikłe, ale jakoś przed trzecim punktem wielokrotne dzwonienie  w nadziei, że ktoś znalazł i odbierze przyniosło efekt - telefon czekał już na mecie. O jak mi się lekko zrobiło, że nie muszę powtarzać całej trasy, po której już na mecie byłam wykończona. Telefon znalazł Jacenty i nasza wdzięczność będzie Go ścigać na najbliższych zawodach, na których będziemy i my i On.
 
DOBRA RADA: do lasu bierz telefon naładowani i niewyciszony. A jak nie musisz, to nie bierz. A jak bierzesz, to nie gub.