poniedziałek, 13 października 2025

Mistrzostwa Polski w middlu, czyli azymut na kibel.

Niedzielnego startu już się tak nie bałam, bo dla mnie najgorsze bieganie w dzień jest i tak lepsze od najlepszego biegania w nocy. Do bazy zawodów znowu przyjechaliśmy wcześnie, ale nie było co robić, bo padał deszcz. Jedynie podium sobie obejrzeliśmy, bo z naszymi osiągnięciami to jedyna okazja.
 
Na PM nigdy tu nie stanę, to chociaż sobie posiedzę:-)
 
Tym razem Tomek startował pierwszy, ale nie odprowadzałam go, bo deszcz i daleko. Za to potem sama musiałam sobie pilnować włączenia zegarka, a przy sklerozie to zawsze z tym problem. Ale upilnowałam.
 
Zaraz wchodzę do boksu startowego.
 
Na pierwszy punkt postanowiłam pobiec najpierw ścieżką, potem na azymut. Może nawet ten wariant by przeszedł, gdyby nie gęstwina, którą musiałam ominąć tracąc przy tym azymut oraz podejście pod górę, które wykluczyło bieganie, wydłużyło czas i wywołało we mnie wrażenie, że skoro idę już tak długo, to pewnie przeszłam punkt.  A skoro przeszłam, to trzeba wrócić. Tyle, że na powrocie punktu też nigdzie nie było widać. Już w akcie desperacji chciałam wrócić na start i zacząć od nowa, ale jednak trochę głupio. Ale jeśli nie na start, to może do ogrodzenia na wschodzie? Też daleko, ale mniej wstydu. W drodze do tego nieszczęsnego ogrodzenia natrafiłam na rozlewisko strumyka widoczne też na mapie i postanowiłam spróbować namierzyć się stamtąd. Cóż, azymut prowadził przez wieeelkie pole jeżyn, ale parłam naprzód, bo już bałam się cokolwiek obchodzić. W sumie to już tak szłam przed siebie bez większej nadziei, po prostu żeby nie stać w miejscu i nie marznąć. I nagle - jest! Jest jakiś lampion! A z bliska okazało się, że na dokładkę mój. Zupełnie nie tam, gdzie się go spodziewałam, ale co ja tam wiem o mapach, zwłaszcza terenów mocniej pofałdowanych niż Mazowsze.
 
Jedynka dała mi popalić.

Prawie dwudziestominutowe poszukiwania jedynki odebrały mi chęć do jakiejkolwiek rywalizacji, bo tu byłam już bez szans, ale sam pobyt w lesie nadal mógł należeć do doświadczeń przyjemnych, zwłaszcza jeśli ma się cechy masochistki.
Aż do czwórki było nawet sympatycznie, bo mnie więcej po poziomnicy, więc bez wspinaczki i bez problemów ze znalezieniem punktów. Po czwórce zaczęło się już trochę pod górę i ponieważ skoncentrowana byłam na przeżyciu, a nie szukaniu, na punkt nie trafiłam za pierwszym podejściem, ale też nie szukałam tak długo i namiętnie jak jedynki. Za to szóstka z początku wydawała się sprawą beznadziejną. Lampion skitrali w polu tarniny, do której nijak nie szło się wbić. Na swoje szczęście spotkałam innych zawodników szukających tego samego punktu i podążałam wydrążonymi przez nich tunelami. I tak wyszłam ociekająca krwią, bo tarnina łatwo swoich łupów nie oddaje. 
Po szóstce chwila oddechu na ścieżce prowadzącej do siódemki w wielkiej dziurze, a potem drobne zawahanie przy ósemce, ale bez większych konsekwencji. Dziewiątka daleko, ale łatwa, a przy dziesiątce trochę dziwna sytuacja. Punkt był ulokowany za jakimiś zabudowaniami, a dokładniej gdzieś za kiblem. Na progu budynku siedziało dwóch facetów i obserwowało nasze (znaczy orientalistów) poczynania i ewidentnie mieli z tego radochę. Wcale nie zamierzałam dostarczać im rozrywki łażąc za ich kibel, choć azymut usilnie tam mnie kierował. A guzik - żeby nie wiem co, postanowiłam obejść od (nomen omen) d..y strony. W sumie to miało sens, bo nie musiałam złazić po stromiźnie, tylko nadeszłam od dołu.
Został mi jeszcze ostatni punkt w lesie, a potem już tylko ten przy mecie.  Dobrze, że z rozpędu nie pobiegłam za innymi ludźmi, bo większość spod kibla leciała już w stronę mety. Dziesiątka była łatwa i raz dwa się z nią uwinęłam. Ostatni punkt i meta w tym samym miejscu, co na etapie nocnym, więc można było już biec na pamięć. Na dobiegu dopingował mnie zawodnik, z którym razem dotarliśmy do ostatniego punktu i aż się dałam podpuścić i przyspieszyłam.

Zrobimy sobie wyścig?
 
Nie dam się przegonić!
 
Na mecie czekał Tomek i już się martwił, że coś mnie długo nie ma, podczas gdy moje konkurentki dawno wróciły. No cóż - znowu byłam ostatnia. Ale jak by co, to podobno ostatni będą pierwszymi. O! I tego się trzymam.
 
Na mecie.
 
W niektórych miejscach ślad przesunięty, ale nie wiem dlaczego.
 

sobota, 11 października 2025

Mistrzostwa Polski nocą, czyli zwycięstwo ducha nad materią.

Noc zapowiadała się ciemna i zimna. Niby to normalne o tej porze roku i doby, ale jednak mną to wstrząsnęło. Bo jak to tak w tych warunkach do lasu??? No, jak??
Do bazy zawodów przyjechaliśmy dużo przed startem żeby zaparkować w dobrym miejscu i mieć czas na wczucie się w atmosferę. Ja dodatkowo miałam czas, żeby dłużej się stresować.
Tomek postanowił odprowadzić mnie na start, bo miał minutę startową prawie godzinę po mnie. Okazało się, że ta godzina to tak na styk, bo dojścia na start miało być jakieś półtora kilometra, ale wydaje się, że było więcej. Ale cóż - chciał dopilnować, żebym się nie rozmyśliła i na pewno wystartowała:-)
 
Tuż przed wejściem do boksu.

I już z mapą w ręku.

Jeszcze przed startem włączyłam sobie nagrywanie trasy, żeby nie było jak na treningu, a kiedy odpipało moją minutę, z duszą na ramieniu ruszyłam w las. Początek nawet nie był taki przerażający - dookoła widziałam mnóstwo światełek innych zawodników, a las wyglądał zupełnie jak u nas na Mazowszu - prawie płasko, normalna przebieżność, ścieżki. W pierwszej chwili się zawahałam - lecieć ścieżką, czy na azymut? Wygrał azymut i byłoby dobrze, gdyby mnie nie zniosła odrobinę w prawo - przebiegłam za punkt mijając go o metry. Napotykając rząd dołków, których nie powinno być, od razu skojarzyłam, że jestem za daleko, wróciłam i tadam! Jedynka zdobyta!
Drobny błąd, ale jednak.
 
Dwójka i trójka weszły dobrze, a teren wciąż był przyzwoity. I całe szczęście, bo po treningu spodziewałam się wszystkiego najgorszego.
Do czwórki był dłuuugi przebieg. Postanowiłam najpierw dobiec do terenu odkrytego na północy, zakładając, że trafię w którekolwiek jego miejsce i dojdę do rogu, z którego dalej już ścieżkami. Nie wiem jak to zrobiłam, ale od razu wstrzeliłam się w ten zaplanowany róg, tyle tylko, że nie znalazłam ani ścieżki, ani skarpy ani żadnej granicy kultur co to były pozaznaczane na mapie. No, nie twierdzę, że ich nie było, ale po ciemku i w jeżynach po uszy nic się nie dało znaleźć. Za to zobaczyłam kilka światełek oddalających się mniej więcej w odpowiednim dla mnie kierunku, więc postanowiłam iść ich śladem, zakładając, że właściciele czołówek wiedzą co robią. Faktycznie po chwili przedzierania się przez wszystko co najgorsze w lesie dotarłam do ścieżki. Ufff... Teraz wystarczyło znaleźć ambonę przy poprzecznej ścieżce i tuż za nią podbić czwórkę. Dotarłam do ambony, co prawda leżącej, a nie stojącej, ale ambona to ambona. Weszłam w las, a tam... nic - nie ma lampionu. Weszłam głębiej i głębiej, aż dotarłam do ogrodzenia. Wróciłam i zadumałam się. Dobrze, że przy okazji zerknęłam na mapę, bo okazało się, że przy ścieżce powinny stać dwie ambony i właściwa jest ta dalsza. Przeszłam odpowiednią odległość, a ambony nie ma. Co prawda przy jednym drzewie stała drabina, ale tylko drabina. Doszłam aż do zakrętu ścieżki nic nie znajdując po drodze, więc postanowiłam dokładnie obejrzeć tę drabinę i jej okolice. Cóż, drabina jak drabina, ale kawałek za nią stal mój punkt. Taka trochę zmyłka z tą drabiną, ale może tam to norma, nie wiem.
 
Czwórka za amboną.
  
Do piątki było trafić łatwo, nawet niespecjalnie pilnując kompasu bo wystarczyło iść coraz bardziej zwężającym się grzbietem aż do samego końca. Za to odejść od punktu już nie było tak łatwo, bo jedyna możliwość to wąska i bardzo, bardzo stroma ścieżynka do tego w zupełnie niepasującym mi kierunku. Jakoś sobie z tym poradziłam - nie spadłam i nawet wymyśliłam jak iść dalej. A dalej niby sporo było po ścieżkach, tyle tylko, że te ścieżki stawały się coraz bardziej strome. Ostatnia - prowadząca do szóstki to już przekroczyła wszelkie normy, zdrowy rozsądek i granice przyzwoitości. Nie dość, że była niemal pionowa, to jeszcze cała z drobnych, osypujących się kamyczków. Zadarłam głowę do góry, żeby oszacować prawdopodobieństwo wejścia i pomyślałam: nie da rady. Ale z drugiej strony zostać w lesie na zawsze też nie chciałam. Niby można by obejść jakimś wieeelkim łukiem, ale po pierwsze wieeelkim, a po drugie licho wie czy uda się wtedy trafić. Cóż, raz kozie śmierć. Zaczęłam wdrapywać się pod górę kurczowo trzymając się wszystkiego co na stałe przytwierdzone było do podłoża, czyli przeważnie drzewek lub ich korzeni i gałęzi. Drzewka niestety rosły tylko gdzieniegdzie. Wbijałam więc w podłoże pazury i zęby a całym ciałem usiłowałam przylgnąć do podłoża, bo coś mi tam świtało z fizyki w szkole, że tarcie jest ważne w takich sytuacjach. Ja chciałam trzeć całą sobą. Ewidentnie tarcie pomogło i w końcu wgramoliłam się na szczyt po drodze robiąc ze sto przystanków. Tam okazało się, że dla odmiany podobną drogę trzeba przebyć, ale w dół, ale tego już nie próbowałam. Przyuważyłam, że inni zawodnicy obiegają naokoło, więc i ja tak zrobiłam.
Siódemka była blisko i azymut dał radę, choć ja poruszałam się już na rezerwie i czerwona lampka błyskała alarmująco. Ósemkę postanowiłam wziąć drogami - może i naokoło, ale za to bez jeżyn.
 
6 - 7 - 8
 
Został mi jeszcze ostatni punkt, tuż przy mecie, ale za to z długim przebiegiem. Nawigacyjnie nie było trudno, dużo po ścieżkach, no i wielu innych zawodników zmierzających w tym samym kierunku. Żeby tylko jeszcze nogi chciały nieść. Czułam, że jestem już stanowczo za długo w lesie i jedyne wolne miejsce w klasyfikacji zostało to na końcu. Przeczucie nic mnie nie myliło i rzeczywiście na metę dotarłam ostatnia w swojej kategorii. Czy to mnie zmartwiło? Ludzie, ja byłam w euforii, że w ogóle dotarłam na metę - nocą i w niełatwym terenie, do tego zupełnie bez formy. To było ewidentne zwycięstwo ducha nad materią i jam to uczyniła!

Cała trasa.

piątek, 10 października 2025

Niespodziewany trening dzienny z efektem zbliżonym do nocnego.

Myślałam, że sobotę mamy aż do wieczora wolną, a tu okazało się, że jest jeszcze i dzienny trening. Już nie wiem, czy Tomek mi specjalnie wcześniej o nim nie mówił, czy to ja wyparłam ten fakt, żeby się nie stresować. No, ale skoro jest trening, to trzeba pobiec, w końcu nie przyjechaliśmy na wakacje.
Mapy pobraliśmy w organizującym się centrum zawodów, a na start trzeba było podjechać kilka kilometrów. Dojście na start od samochodu było mocno pod górę i miałam wrażenie, że na sam trening po prostu braknie mi sił. Tak wyglądały pierwsze metry:
 
W BnO nie ma lekko.
 
W końcu wdrapaliśmy się gdzie trzeba i tym razem już znaleźliśmy prawdziwy start, co dawało nadzieję na lepszy początek niż w treningu nocnym.
 
Jest i lampion startowy.

Tym razem postanowiliśmy, że każde robi swój trening indywidualnie, szczególnie że pobraliśmy różne mapy - ja na trasę krótką, a Tomek na długą. Ponieważ jednak pierwszy punkt z Tomka trasy stał na azymucie do mojej jedynki, więc ten kawałek pokonaliśmy razem. Ja to dosłownie pokonałam, bo było pod górę, a to nie moja bajka. Z Tomka jedynki do swojej miałam już stosunkowo blisko i bardziej płasko, więc nastawiłam się na szybkie zaliczenie. Tymczasem szłam, szłam i szłam a lampionu nigdzie nie było widać. Czułam, że już jestem za daleko, ale nie chciało mi się wracać. Wreszcie gdzieś w oddali mignęło mi coś pomarańczowego. Niestety, przy lampionach nie było kodów, więc wcale nie byłam pewna, czy to mój punkt, a właściwie to byłam pewna, że nie, ale wmawiałam sobie, że tak.
Z tej teoretycznej jedynki ustawiłam azymut na dwójkę i ruszyłam. Powinnam była dojść do ogrodzenia, ale teren jakoś nie konweniował mi z mapą. Owszem, znalazłam jakiś lampion, ale w żaden sposób nie mogła to być dwójka. Minęłam punkt i poszłam dalej azymutem, bo innego pomysłu chwilowo nie miałam. W końcu doszłam do terenu odkrytego i już mniej więcej byłam umiejscowiona. Idąc brzegiem lasu natrafiłam na ambonę i teraz wiedziałam już dokładnie gdzie jestem, aczkolwiek nie byłam tam, gdzie być powinnam. Od ambony namierzyłam się na dwójkę, która stała w takich krzaczorach, że ciężko było wbić się w nie ze ścieżki. Co ja się nakombinowałam, żeby dotrzeć do lampionu bez większych strat w ludziach...
Trójkę, czwórkę i piątkę udało mi się znaleźć bez żadnych problemów, a przy piątce przypomniałam sobie, że nie włączyłam nagrywania trasy i nie będę mogła sprawdzić jak się błąkałam w poszukiwaniu jedynki i dwójki.
Według pierwotnego planu siódemkę i ósemkę miałam odpuścić i iść od razu na dziewiątkę. Po szóstce stwierdziłam jednak, że dam radę zebrać i te punkty i ruszyłam w stronę siódemki. Animuszu starczyło mi na kilkanaście metrów, potem rozsądek mi wrócił i zawróciłam. Dziewięć, dziesięć i jedenaście były już blisko mety, ale po drodze duch walki już mnie całkowicie opuścił i jedynym moim pragnieniem było dotarcie do mety. Pominęłam nawet dziewiątkę, koło której przechodziłam. Na końcówce zaliczyłam jeszcze dość ryzykowne zejście po śliskiej stromiźnie i już byłam blisko mety. Tomek czekał na mnie jeszcze przed metą, ale chyba dlatego, że to ja miałam kluczyki od samochodu:-)

Mało triumfalny powrót.

Trasy dziś Wam nie pokażę, no bo się nie nagrała. Niby coś tam próbowałam odtworzyć, ale przecież sama nie wiem, gdzie byłam.  A bardzo, bardzo jestem ciekawa co się działo między tomkową jedynką a moją dwójką.
A teraz pomyślcie jak czuje się człowiek po dwóch nieudanych treningach mając przed sobą Mistrzostwa Polski i perspektywę totalnego blamażu. No to właśnie tak się czułam.

czwartek, 9 października 2025

Jak z koziej d..y waltornia.

Tak mnie jakiś czas temu Tomek zaczął zagadywać, że może by się wybrać na Mistrzostwa Polski w nocnym i średniodystansowym BnO, no ale ja przecież w nocy już od dawna nie biegam, nawet treningów, a co dopiero mówić o mistrzostwach. Pechowo jednak trafił z tym namawianiem na mój słabszy umysłowo dzień i ... zgodziłam się. Tak jakoś mu chciałam sprawić przyjemność, zresztą nie takie głupoty ludzie na przestrzeni dziejów robili z miłości. Powtarzałam sobie tylko co jakiś czas, że jakoś to będzie, a najwyżej pojadę i nie wystartuję.
W piątkowy wieczór przed zawodami przewidziany był trening. Pojechaliśmy jak najwcześniej, żeby chociaż wystartować przy szarówce, a nie ciemną nocą. Pobraliśmy mapy i ruszyli na start. Założyliśmy, że nie biegniemy, tylko idziemy spacerowo i idziemy razem. Ewidentnie Tomek chciał mniej jak najbardziej oswoić z sytuacją. A może nie chciało mu się mnie po nocy szukać? Kto to wie?
 
Gotowi do wyjścia.
 
Problemik był drobny, bo nie wiedzieliśmy gdzie na mapie jest parking, z którego musieliśmy dojść na start. Ponieważ przed nami była tylko jedna droga, więc ruszyliśmy nią. Nie wiem dlaczego założyliśmy, że jak droga się skończyła, to to już jest właściwe miejsce. Kiedy usiłowaliśmy wbić się w las osoby idące za nami patrzyły dość dziwnie i oddalały się w lewo. 
Ustawiliśmy azymut i ruszyliśmy w stronę jaru, w którym miała stać jedynka. Do jaru trafiliśmy, ale lampionu ani widu, ani słychu, a i jar  biegł w jakimś dziwnym kierunku. Jednym słowem - nic się nie zgadzało. Tomek już zaczął kląć na organizatorów i ich dziwne mapy, ja w duszy pomstowałam na swój głupi pomysł łażenia do lasu nocą. Zeszliśmy jarem na sam dół i tam Tomek wykoncypował, gdzie jesteśmy, ale skąd się tam wzięliśmy, to już żadne z nas nie miało pomysłu. Skoro już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, to i po chwili znaleźliśmy lampion, a właściwie świecący znacznik.
 
 "Podbijam" punkt.
 
Jak się okazało później, po wgraniu śladu w mapę, my w ogóle nie trafiliśmy na start i zaczęliśmy trasę tak z głupia frant znikąd. W tej sytuacji dziwnym byłoby gdybyśmy na tę jedynkę trafili od razu. A tak poza tym to ona i tak źle stała, co widać na mapce:
 
Fatalny początek.
 
Do dwójki trafilibyśmy od razu, gdyby jedynka była w dobrym miejscu, a tak to zaczęliśmy szukać w miejscu wskazanym przez kompas ustawiany z PK 1. Ale i tak trafiliśmy (to znaczy Tomek trafił, bo ja tylko szłam za nim).
Kolejne punkty nawet jakoś właziły, choć dostanie się do niektórych graniczyło z cudem, bo to albo jeżyny łapiące za nogi, albo tarnina siekąca kolcami, albo połacie powalonych drzew, przez które nie sposób było się przedrzeć. 
Szóstki nie udało się nam znaleźć choć byliśmy już bardzo blisko, a po zlokalizowaniu siódemki już nie chciało nam się wracać po szóstkę, mimo że teraz mieliśmy się skąd namierzyć.  Ja już miałam serdecznie dość i wcale mi nie zależało, zwłaszcza, że wcześniej dobrze mówiłam Tomkowi gdzie iść, a on to olał.
 
Szóstki nie wzięliśmy.

Po ósemce postanowiliśmy skrócić trasę i pójść od razu na jedenastkę. Niby dziewiątka i dziesiątka nie były daleko, ale przy trudnym terenie czuliśmy już trochę zmęczenie, a przecież siły były potrzebne na właściwe zawody. Trening to tylko trening.
 
Z ósemki od razu na jedenastkę.
 
Przy jedenastce podjęliśmy kolejną bardzo dobrą decyzję - wracamy na metę, szczególnie, że organizator zalecał powrót do godziny dwudziestej. Po drodze planowaliśmy jeszcze zahaczyć o czternastkę, ale wystarczyło nam, że zobaczyliśmy odblask z pewnej odległości i już nie podchodziliśmy blisko. Uznaliśmy, że zaliczamy ją oczami:-)
 
Odpuszczamy kolejne punkty.
 
Przy czternastce też ogarnęliśmy co było nie tak ze startem, więc na koniec uznaliśmy, że zamiast na metę pójdziemy na start, żeby go chociaż na koniec trasy zobaczyć. Zresztą meta była nam nie po drodze, bo chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do samochodu.
Jako prognostyk na zawody, to ten trening jasno wykazał, że orientaliści z nas jak z koziej d..y waltornia, bo żeby nawet startu nie znaleźć.... I tyle w temacie:-(
 
Mapa hańby.
 

środa, 8 października 2025

Trening w Sulejówku

Czy warto brać udział w BnO dla dzieci? Warto, jeśli jest blisko. Warto, jeśli to trening nocny przed MP w nocnym BnO. Choćby w przeddzień wyjazdu na zawody;-)
Tym razem Janek zorganizował bieganie w lasku w Sulejówku. Lasku znanym częściowo z Wesołego ZPK, lasku znanym choćby z Wiosennych 360. Tyle że na jego szarym końcu, gdzie rzadko się dociera. 

Pierwsze zadanie dla uczestnika – znaleźć miejsce startu. Organizator ukrył się ze stoliczkiem sprytnie w lesie i z rozpędu przejechałem wejście do lasu – musiałem zawracać autem. 

Na starcie zaskoczyła mnie dodatkowa kategoria – miał być długa i krótka, a pojawiła się jeszcze mapa o wiele mówiącym tytule „Dłuższa”. Podobno na wniosek Przemka, któremu nie chciało się przyjeżdżać na trasę „długą” nieco ponad 3 km. W prezencie dostałem mapę dwustronną z opisem 5,4 km. 

Ruszyłem w ostatnim momencie przed zmrokiem. Po PK 1 musiałem już zapalić czołówkę, by rozpoznać co jest na mapie. A na mapie – zielono. Zielono w trzech odcieniach – jaśniejszym, ciemniejszym i oliwkowym. Widomo - w oliwkowy się nie wschodzi. W ten jasnozielony – to zależy – raz daje się przemieszczać całkiem sprawnie, a raz prawie wcale. Szczególnie w nocy – każdy krzak jeżyn czy inne chabazie urastają do miana nieprzebytego gąszczu. 

Po kilku próbach pokonywania tego gąszczu starałem się biec ścieżkami, tam gdzie sią dało. Kilka razy mignęły mi osoby podążające krótszymi trasami. W miarę szczęśliwie dotarłem do PK 8 – czas na zmianę mapy. Biegnę sobie na PK 9, biegnę i biegnę i końca nie widać. Wygląda na to, że zabrakło całkiem sporego kawałka mapy pomiędzy obiema stronami! Jakoś udało mi się wcelować we właściwa ulicę i znalazłem PK 9. Ogólnie, ta druga strona mapy to raczej jakieś tereny mniej lub więcej zabudowane, plątanina ulic, lasków i nieużytków. 

PK 10 przy jakimś płocie, na jakimś rogu płotu. Biegnę na azymut, jest płot. Miała być jakaś zielona plama na mapie – przedzieram się więc przez te krzaki przy płocie, ale jakoś nie widać końca tego płotu, rogu przy którym powinien być lampion. Oglądam dokładniej mapę i opisy… tak - PK nie jest na rogu płotu, tylko na .. rogu domu za płotem! Sęk w tym, że ten płot ma ponad 300 m długości! Znajduję na mapie wejście do posiadłości – zawracam i wbiegam na teren. Znajduję róg budynku, gdzie powinien być lampion. Lampionu nie ma. Jest tylko studnia głęboka na kilka metrów. Po ciemku ktoś tam może wpaść z rozpędu! Patrzę jeszcze raz na oznaczenia przy PK. Strzałka w dół… może autorowi chodziło ze w środku? W piwnicy? Przez okno nie widać lampionu. Oczywiście wejście do podziemi z drugiej strony budynku. Przebiegam przez kondygnację naziemną sprawdzając czy nie ma tu lampionu i trafiam do kazamat. Przeszukuję metodycznie wszystkie pomieszczenia. Jest lampion – ale w innym miejscu niż na mapie. Grunt, że jest! 

Kolejny PK 12 i kolejne wyzwanie biegowe. Ominąć ten cholerny mur i znaleźć kopczyk na jakiś nieużytkach. I znowu nie ma bezpośredniej drogi do PK 13 - trzeba się cofać, obiegać kolejne płoty i szukać małego kopczyka na samym końcu mapy. 

 

Uff. Udało się! Teraz powrót na pierwsza stronę mapy. Biegnę na czuja przez nieużytki, laski, jakieś ulice. Nie jestem pewien gdzie wybiegnę, bo na pierwszej stronie mapy znajduję się gdzie pod opisami PK. Dobiegam do lasu. Chyba wiem, gdzie jestem. Widzę w oddali osoby wracające z trasy, które spotkałem na samym początku. Mi zostało do pokonania jeszcze pół mapy. Chwilkę szukam PK 16. Do PK 19 biegnę ścieżkami i o jedną się mylę, ale to minimalne odległości. Na metę także wybieram drogę cywilizowaną – ścieżkami, zamiast przebijać się przez najciemniej zielone rejony mapy. Uff skończyłem. Zamiast nominalnych 5-ciu kilometrów wyszło mi 9! To chyba przez tę brakującą część mapy „pomiędzy stronami”


wtorek, 7 października 2025

Nocna Wataha czyli trening przed MP

Jesień to czas jakiś tam mistrzostw. Tym razem są to Mistrzostwa Polski w Biegu Nocnym i Średniodystansowym na Orientację. Zwykle przed takim wydarzeniem w każdym regionie niczym grzyby po deszczu pojawia się wysyp treningów. W naszym mazowieckim grajdołku w tym roku jakoś tych treningów brakowało. Na Stravie widziałem, że biegają ludzie z Team 360, z UNTSu i inni, ale dla indywidualistów takich jak ja te treningi były zamknięte. Pewnie szanowne kluby nie chciały zdradzać swoich technik treningowych postronnym. Wreszcie, w ostatniej chwili, „otwarty” trening nocny ogłosił niezawodny Karol. 

CZ przy drodze do Beniaminowa - wersja minimum;-)
Standardowo wybrałem trasę najdłuższą, czyli 6-ciokilometrowego Chojraka. Start tradycyjnie koło fortu w Beniaminowie. Po wbiegnięciu w las niestety widać nieporządek zostawiony przez prace leśne – stosy gałęzi pod nogami, a gdzie nie ma gałęzi, tam wyrosłe przez lato jeżyny i inne nieprzyjemne porosty. Od PK 2 postanowiłem pobiec na azymut i od razu tego pożałowałem… 
Wniosek – jak najwięcej drogami. 

Co tu dużo pisać – brakowało mi biegania po nocy. Tej samotności w lesie, czasami świecących oczek zerkających z krzaków… Raz spotkałem jakiegoś jelenia czy sarenkę przebiegające mi drogę – w świetle latarki widziałem tylko wpatrzone we mnie oczka poruszające się mniej więcej po sinusoidzie na dość dużej wysokości. Dopiero potem latarka wydobyła z mroku tułów zwierzaka. Ale wrażenie tych „skaczących oczu” było niesamowite. 

Ciemność;-)
A samo bieganie szło dość dobrze. Może nie jakoś bardzo szybko, ale w miarę dobrze trafiałem na lampiony. No, może poza PK 13 – tu mnie coś zniosło z azymutu i szukałem lampionu stanowczo w złym miejscu. 
Dobieg do mety Karol zafundował nam po największych krzakach w okolicy – ale jakieś atrakcje być muszą!

 

Tak biegałem

piątek, 19 września 2025

Mistrzostwa Mazowsza w Ponurzycy - dzień drugi, gdzie trup na mecie ściele się gęsto.

Drugi dzień mistrzostw zapowiadał się jeszcze ciężej, bo trasę miałam dłuższą, a tu już nogi zmęczone po sobotnim bieganiu. Baza w tym samym miejscu, ale za to dojścia na start więcej, bo aż 1,5 kilometra. Tym razem Tomek startował jako pierwszy, ja niemal godzinę po nim.
 
Tomek rusza na swój start.

Po sobotnim bieganiu znałam już specyfikę terenu, więc w las ruszyłam bez obaw. Jedynkę, dwójkę i trójkę wzięłam po kresce, a gdzieś na początku trasy natrafiłam na fotoreporterkę i załapałam się na fotkę. I dobrze, bo tym razem nie mogłam liczyć na Tomka.

Gdzieś w lesie.

Między startem a trójką teren był urozmaicony, czyli góra, dół, krzaki, większe krzaki i temu podobne atrakcje, więc po chwili byłam już zmęczona, choć niemal nie biegałam. A tu trzeba było jakoś dotrwać do piętnastego punku i mety. Odległości między punktami też większe niż poprzedniego dnia. Kiedy ruszyłam na czwórkę jakoś strasznie mi się dłużyło i punktu zaczęłam szukać dużo za wcześnie. Oczywiście nie znalazłam, wycofałam się do ścieżki (zupełnie nie wiem po co) po czym z powrotem ruszyłam azymutem w stronę czwórki.  Tym razem szłam, szłam, aż doszłam. Do punktu doszłam.
 
PK 4 z przygodami.

 PK 5, 6 i 7 poszły dobrze, szczególnie że dużo dało się pobiec (pójść) drogami i ścieżkami. Do ósemki trafiłam bezbłędnie, choć mam wątpliwości czy na pewno wybrałam lepszy wariant, bo może lepiej było zajść ją od południa niż od północy.
Sił miałam coraz mniej, a w głowie wciąż mi brzęczało, że trasa dłuższa niż zwykle, więc trzeba mądrze gospodarować ich zapasem. Starałam się więc wybierać warianty drogowe, a tempo trzymać umiarkowane. Na szczęście nawigacyjnie szło dobrze i poza czwórką więcej już żadnych problemów nie miałam, czy raczej więcej problemów sobie nie stworzyłam. Na mecie czekał na mnie Tomek i kibicował.

Ostatnie metry.

Za linią mety znajdowała się strefa zwłok, do której ochoczo dołączyłam, choć może nie w tak malowniczej pozie jak moje konkurentki.

To był ciążki etap.

Tym razem zostaliśmy na zakończenie imprezy, bo Tomek tak się sprężył, że zajął trzecie miejsce w swojej kategorii, więc przynależał mu się medal. Dostał też fajnego buffa - przyda mi się, a medal może sobie zostawić:-) Rzodkiewki do wspólnej konsumpcji.

Oprócz medali bukiet rzodkiewek dla każdego.

A to cała trasa:

wtorek, 16 września 2025

Mistrzostwa Mazowsza na dystansie średnim z psem Pawłowa na końcówce.

I znowu trafiła mi się długa przerwa od InO, bo to albo nikt nic nie organizował, albo musiałam wybierać między kilkoma równie atrakcyjnymi aktywnościami i orientacja przegrywała (ale z bólem w sercu). W końcu zgrała się i impreza i czas i zapisałam się na dwudniowe Mistrzostwa Mazowsza. Zapowiadało się nieco ponuro, bo biegać mieliśmy w Ponurzycy, ale postanowiłam nie brać tego za zły omen.
Start był przewidziany na ludzką godzinę i nawet można było się wyspać i na spokojnie dojechać, bo trochę daleko od nas. Konkurencji miałam na tyle dużo, że o medalu za sam udział mogłam zapomnieć, a za dokonania nie za bardzo miałam szansę, bo dziewczyny mają jednak lepszą kondycję niż ja.
Do startu trzeba było podejść jakieś 600 metrów i to akurat był dobry dystans, żeby się trochę rozruszać, a nie zmęczyć. Rozgrzewki to już od dawna nie robię, bo u mnie albo rozgrzewka, albo zawody - na oba sił nie starcza:-) Dodatkowo akurat w sobotę jakaś taka niedorobiona byłam i już samo życie wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku.
 
W drodze na start.

W oczekiwaniu na start trochę odbija.


Ruszam w las.

Do pierwszych dwóch punktów można było większość trasy pokonać ścieżkami, ale ja oczywiście nie zhańbiłam się pójściem na łatwiznę, tylko poleciałam azymutem. Ścieżki są dla cieniasów, a że ci cieniasi dotarli do punktów szybciej niż ja, to już inna sprawa. Na szczęście nie miałam żadnych problemów z trafieniem, więc z pełnym samozadowoleniem pognałam dalej, o ile pognaniem można było nazwać przedzieranie się do trójki stojącej w podmokłych krzaczorach. To znaczy tej podmokłości na żywo nie widziałam, ale na mapie była. Między trójką a czwórką były płoty, więc azymut nie wchodził w rachubę i tym sposobem wreszcie skorzystałam ze ścieżek. Chociaż w sumie to akurat ścieżka  w pobliżu czwórki była taka bardziej teoretyczna i raczej spowalniała niż dawała pobiegać. 
Do piątki wydawało mi się, że biegnę leśną drogą, ale na mapie nic takiego nie było zaznaczone, więc albo faktycznie mi się wydawało, albo to jakaś droga-widmo. W okolicach piątki spotkałam Tomka, więc pomachaliśmy sobie i rozbiegliśmy się do swoich punktów.

Okolice PK 5.

Szóstka i siódemka weszły bezboleśnie, za to ósemka była w takiej gęstwinie, że obawiałam się, czy uda mi się ją namierzyć. Tutaj znowu spotkałam Tomka i miałam nadzieję, że szukamy tego samego punktu, ale nie. Za to chwila zatrzymania się dobrze podziałała, bo kiedy się rozejrzałam gdzie iść dalej, zobaczyłam lampion. Pewnie gdyby nie to spotkanie, to przeszłabym obok niego nie zauważając go. 
Dziewiątki troszkę się bałam, bo do znalezienia był krótki rowek pośrodku lasu, bez żadnego ukształtowania terenu - dookoła  płasko i przebieżnie. Ale spoko, po drugim rzucie oka na mapę zobaczyłam, że obok jest skrzyżowanie i jednak jest się z czego precyzyjnie namierzyć. Dziesiątka była bliziutko, do jedenastki na azymut, a do dwunastki dokładnie po kresce. Końcówka - blisko i łatwo, ale ponieważ przez całą trasę nawigacyjnie szło mi dobrze, to chociaż na sam koniec musiałam zrobić jakąś głupotę. Wiedziałam, że czternastka (ostatni punkt) musi być przy początku wytaśmowanego dobiegu, ale jednak kiedy zobaczyłam w lesie jakiś lampion na prawo od azymutu, to odruchowo skręciłam i pobiegłam do niego. Normalnie jak pies Pawłowa: widzę lampion - biegnę do niego. Już biegnąc wiedziałam, że źle robię, ale nie potrafiłam przestać. Dodatkowo na drodze prowadzącej do czternastki widziałam dwie konkurentki, które startowały po mnie, a teraz jeszcze zwiększały swoją przewagę. 
Taki kiks na koniec.
 
Na metę nawet nie starałam się wpaść efektownym sprintem, a mimo to zaraz za nią padłam i myślałam, że już nigdy nie wstanę. Normalnie z każdym rokiem jakieś trudniejsze to bieganie. Moze trzeba buty zmienić, albo co? 
 
Na mecie tuż za Dorotką.
 
A to cała moja trasa:


 

sobota, 13 września 2025

Po co mi tam rower czyli Wszechpuchar

W tym roku rower nie zjechał ze strychu. Ale to nie przeszkadza mi brać udział w Pucharze Warszawy i Mazowsza w Rowerowej Jeździe na Orientację. Ale po kolei: 

Dzień zaczynamy od rozgrzewki, czyli ustanowieniu PB na Parkrunie w Malcanowie. W Malcanowie, bo to „po drodze” do Celestynowa, gdzie mają być zawody RJnO. 

Do startu gotowy!

Gdy dojeżdżam do Centrum Edukacji Leśnej za oknem auta pada. Chwilę krążę, bo pinezka z regulaminu prowadzi mnie ciut dalej niż powinienem dojechać. Udaje się zawrócić i zaparkować koło startowej wiaty. Deszcz dalej kapie. Biorę mapy, oklejam karty startowe, zawiązuję buty i ruszam w las. Ruszam w lewo – czyli na zachód. Oczywiście od razu babol – zamiast wybrać kolejność 2, 24, 1, 15 ruszam beztrosko na PK 15 bo… lepsza droga. To niestety implikuje dość chaotyczne wracanie po lampiony które przebiegłem. Na szczęście nie są to wielkie odległości, ale jak spojrzymy na mapę to niewielki wycinek całości. Bo do biegania, a nie rowerowania dostaje się mapę specyficzną – wszystkie PK ze wszystkich tras z dwóch dni. Punkty trasy zielonej czerwonej i czarnej, sprintu, klasyka i middla. W sumie dystans wychodzi większy niż na najdłuższej trasie rowerowej, a samych PK tak z 50! I oczywiście część PK jest typowo rowerowych – tak kilometr-dwa asfaltem w bok od głównej areny zawodów. I oczywiście lampiony są rowerowe – np. gdzieś pośrodku ścieżki – gdzie to „pośrodku” bywa umowne – gdy wybiegasz na ścieżkę na azymut w dobrym punkcie, to nikt nie wie czy lampion wisi na lewo, czy na prawo. 

Deszcz przestaje padać. Kluczę po niewielkim obszarze lasu, wracam się po PK 22, w sumie w niewielkim lasku podbijam 12 PK, w nogach 3,5km. Teraz kilka PK miejskich i znowu niewielki lasek w lewym dolnym rogu mapy. Chwilę szukam PK 11, który stał na złej ścieżce – na szczęście lampiony są dość widowiskowe i dojrzałem go z daleka. Mam 19 PK i zaliczony lewy dolny róg mapy, w nogach ponad 6 km. Truchtam powoli, więc tempo wychodzi mi ok 7 km/h. 

PK18

Przede mną seria punktów typowo rowerowych – odległości pomiędzy lampionami zwiększają się do kilkuset metrów, czy nawet kilometra – to przypomina typowe zawody długodystansowe. Obiegam całą lewą część mapy (mapa jest formatu A3) i dobiegam do drogi S17. W jednym miejscu – przy placu zabaw, gdzie kilka razy OK-Sport robił bazę zawodów, dekoncentruję się, nie patrzę dokładnie w kompas i chwilę waham się gdzie biec dalej. Na szczęście to tylko chwilowa dezorientacja. Przy przekraczaniu S17 wybija 14 kilometr i niecałe 2 godziny biegu. Przebiegam na „prawą stronę” mapy – teren znany Sosnowych Klimatów. Postanawiam skrócić przebieg i oczywiście w biały las o nieprzebieżnym podłożu. Tempo spada. Ale na szczęście lampiony rozłożone są w jakiś logiczny sposób i daje się wyznaczyć sensowną kolejność zaliczania PK. 

Janek nie popisał się z lampionem PK 34 – biegnąc na azymut i kierując się formami terenowymi szybko znalazłem właściwe miejsce, gdzie miał być lampion. Była nawet droga na której końcu miał wisieć. Wreszcie go znalazłem, ale dobre 100 m dalej. 

PK44 - prawy górny róg mapy
Wracam na właściwą stronę S17 – zegarek mówi 20 km. Długi przebieg do PK 17 i dylemat co dalej. Obiegać mokradło od zachodu? To daleko. Nie jestem rowerem, więc decyduję się na skróty przez brzeg mokradła i terenów zakreskowanych na różowo. Nie jest tak źle – jakieś pastwiska, krowy, konie, jedno wyschłe mokradło. Kilka leśnych lampionów ustawionych dość gęsto i prawy dolny róg – punkty typowo rowerowe: punkt co kilometr w samym rogu mapy. Mam chwilę wątpliwości, czy ich nie odpuścić, ale nie poddaję się – biorę wszystko! 

Cofam się na początek tej dwukilometrowej pętelki i lecę po ostatnie punkty. Na metę wpadam razem z ludźmi co starowali na rowerach ze mną, Janka już nie ma, ale luźna formuła zawodów pozwala na wysłanie wyniku SMSem/mailem. 29,54km, 4:20:20, 51PK – to całkiem dobry trening przed 8 godzinnym rogainingiem we wrześniu!