piątek, 21 listopada 2025

GEZnO - etap drugi, czyli droga przez mękę.

Bałam się, że drugiego dnia zawodów nie będę w stanie nawet wstać z łóżka, a tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. Owszem, tu i ówdzie coś pobolewało, ale nawet po schodach udało się zejść bez problemów. Gór co prawda już nie byłabym w stanie przenosić, jak poprzedniego dnia, ale to już ustaliliśmy, że i tak nie powinnam. Rano, dla większej stabilności, Tomek otejpował mi kolano, a do bazy zawodów pojechaliśmy samochodem, bo i tak musieliśmy się już wymeldować. 
Znowu startowaliśmy na końcu, bo z dużą stratą czasową nie łapaliśmy się na start handicapowy. Tym razem na trasie kolejność podbijania punktów była obowiązkowa, więc nie trzeba było główkować w jakiej kolejności najlepiej zaliczać kolejne punkty. Po starcie wszyscy ruszyli niczym zorganizowana wycieczka turystyczna, dopiero dalej każda kategoria ruszała w swoim kierunku. Ogólnie to mieliśmy mniej PK niż w sobotę, trasa była ciut krótsza (choć  rzeczywista długość to już całkowicie zależy od zawodników) i mniej przewyższeń. 
 
Proszę wycieczki, idziemy dalej.
 
Jedynkę zaliczaliśmy sami, bo niedaleko przed nią potężna grupa uczestników zaczęła się dzielić na mniejsze pododdziały, a ostatecznie wszyscy sobie poszli gdzie indziej. Trochę mnie to zdziwiło, ale przynajmniej nie było tłoku przy lampionie.
 
PK 1
 
O ile do PK 1 było troszkę pod górę, to do PK 2 było już zdecydowanie bardziej pod górę, przy czym przecinaliśmy trzy razy porządną drogę, której niestety wcale nie mogliśmy wykorzystać, bo nijak się to nie opłacało. Takie marnotrawstwo. Punkt drugi był bardzo malowniczy- majestatyczna skała i widok na góry. Tylko pogoda trochę nie dopisała, bo słonko nie chciało się pokazać i było buro i nijako. Ale i tak warto było się tam wdrapać.

PK 2

Skoro wleźliśmy na górę, to oczywiście potem trzeba było z niej zejść. Obawiając się o moje kolano nie poszliśmy na azymut, choć byłoby najłatwiej, tylko naokoło drogami.  Kolano nie protestowało. A PK 3 oczywiście na kolejnej górce. W końcu gdzieś te przewyższenia twórcy trasy musieli upchnąć.
Niewielka skała, przy której wisiał lampion była tak obrośnięta mchem i krzakami, że wypatrując poważnej skały bardzo łatwo było przeoczyć taki zielony pagóreczek. Dobrze, że lampion był widoczny z daleka. Chociaż... może od drugiej strony ta skała prezentowała się okazalej? Nie wiem, nie sprawdzałam.
 
PK 3

Kawałek za trójką, dość niespodziewanie, wyszliśmy na elegancką, sporą drogę i cieszyliśmy się tym do momentu, kiedy okazało się, że na mapie nie ma takiej drogi. Są różne ścieżki, ale szerokiej, utwardzonej drogi nie ma. Poszliśmy nią kawałek. Napotkany inny zespół też nie wiedział skąd ta droga i przez chwilę wahaliśmy się - iść nią, czy nie? W końcu stwierdziliśmy, że to jednak ryzykowne, a najbezpieczniej będzie zbliżyć się do azymutu i podążać nim. Idąc dalej natknęliśmy się jeszcze na trzy kolejne drogi, ale te już były zaznaczone na mapie. Przy punkcie zaś kłębił się tłum zawodników, więc już z daleka wiadomo było gdzie szukać. 

Na skałkach za mną jest lampion.

Przy piątce spotkaliśmy Zuzę z Bartkiem, więc chwilę nam zeszło, bo zaimprowizowaliśmy całą sesję zdjęciową, co przy okazji pozwoliło trochę odpocząć. To była znowu bardzo malownicza skałka i aż żal było stamtąd iść. Szkoda, że u nas takich nie ma.

Fajnie spotkać znajomych.

Chociaż kolejny punkt mieliśmy wspólny z Zuzą i Bartkiem, to jednak każdy z naszych zespołów poszedł dalej innym wariantem. Kiedy już udało nam się zejść ze skałek (baaardzo uważając na nogi) zrobiło się nawet lajtowo, bo nie było pod górę, ale moja radość trwała krótko, bo potem zaczęło się kolejne podejście - długie i coraz bardziej strome. Cierpiałam. Fizycznie i psychicznie, bo już powoli zaczynałam mieć dość. A to dopiero była połowa trasy. Oczywiście Tomek pognał przodem, a ja to sobie przystanęłam, to przysiadłam - na szczęście nie było aż tak źle, żebym musiała się po drodze trochę zdrzemnąć:-)

Szóstka przy potężnych skałach. Znowu zacny widok.

Skoro wleźliśmy na tę wielką górę, to oczywiście teraz trzeba było z niej zejść i choć w dół zasadniczo jest przyjemniej, to znowu trochę bałam się o kolana. Taśmy jednak dobrze trzymały i do następnego punktu, przy strumieniu, dotarłam bezboleśnie. Tam po raz kolejny spotkaliśmy ekipę pod nazwą Starsi Panowie Dwaj. Wyglądało jakbyśmy się wzajemnie śledzili, bo spotykaliśmy się już kolejny raz i zapowiadało się, że nie ostatni, bo kolejne punkty mieliśmy takie same. Ale oczywiście każdy zespół poszedł dalej po swojemu.

Tych kolegów wciąż spotykaliśmy.

Kolejny punkt to drzewo przy ruinach zamku. Jakoś tak wyobraziłam sobie, że jak był zamek, to musiała być też dobra droga, żeby karety mogły podjechać. Jakież było moje rozczarowanie kiedy okazało się, że nie dość, że nie ma drogi (przynajmniej od tej strony, z której nadchodziliśmy) to jeszcze jest pod górę (a to niespodzianka!) i po krzakach (na szczęście nie cały czas). Na tym podejściu to już miałam ochotę położyć się i umrzeć, ale byłam ciekawa tych ruin i bardzo chciałam je zobaczyć. W sumie ruiny okazały się takie sobie i spokojnie mogłam sobie była zostać na zboczu.
 
Taka sobie ta ruina.

Dziewiątka miała równie fascynującą nazwę. Nie były to co prawda ruiny, ale "północna kupa kamieni" też brzmi interesująco. Na tyle, że zdecydowałam się iść dalej, żeby tę kupę zobaczyć. W sumie zachęcało i to, że znowu mieliśmy iść w dół. Powiedziałabym nawet, że to przeważyło:-)

I rzeczywiście była kupa kamieni:-)

Opis kolejnego punktu już brzmiał całkiem zwyczajnie - rozwidlenie dróg. Tylko dlaczego od razu nikt nie ostrzegł, że to rozwidlenie jest na szczycie kolejnej góry??? To już była droga przez mękę i jedynie świadomość, że to przedostatni punkt pozwoliła mi przeżyć. A żeby dopełnić dramatu sytuacji w międzyczasie zaczęło padać i trzeba było wyjąć przeciwdeszcz. Przy punkcie spotkaliśmy kolejnych znajomych  z Klubu - Anię i Marka. W sumie to mignęli nam już na podejściu, ale na szczyt doszli przed nami, co i nie dziwne.
 
Ania i Marek przy PK 10.

I znowu - skoro byliśmy na górze, to trzeba iść w dół. Udało się wykorzystać jakieś fragmenty ścieżek a ostatnia z nich nawet doprowadziła nas do ścianki skalnej, tyle tylko, że nie tej co trzeba. Ja to nawet już się przestałam interesować gdzie idziemy, ale Tomek trzymał rękę na pulsie i od razu nas zlokalizował, po czym doprowadził we właściwe miejsce, czyli (huurrrra!!!!) na ostatni punkt.

Tu widać jaka już jestem wykończona.
 
Powrót to już sama przyjemność. Wstąpiły we mnie nowe siły i pędziłam do bazy, żeby wreszcie zakończyć trasę. Po dekoracji zwycięzców zostało jeszcze podium, więc cyknęliśmy sobie fotkę na przynależnym nam trzecim stopniu. Wiem - nie ma się co chwalić trzecim miejscem na trzy zespoły w kategorii, ale ja przecież wcale się nie chwalę, tylko dokumentuję:-)
 
Szczyt naszych możliwości:-)
 A tak wygląda nasza marszruta:
 

 

poniedziałek, 17 listopada 2025

Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację - etap 1 - dla mnie z naciskiem na EKSTREMALNE

W tym roku odważyłam się pojechać na GEZnO. Chwilowo nie miałam nic zepsutego w kończynach dolnych, nie chorowałam ostatnio, a kondycja choć słaba, to nie beznadziejna. Uznałam, że jakoś to będzie. Mimo wszystko bałam się tak bardzo, że aż nasz samochód chciał mnie ochronić przed tym stresem i zepsuł się po przejechaniu jakiś 60-70 km. Musieliśmy zawrócić, wstawić go do warsztatu, przepakować się do drugiego autka i ruszyć od nowa. Drugie autko nie było tak empatyczne i dowiozło nas na miejsce bez żadnego zawahania.
W sobotę rano czułam w sobie taką moc, że mogłabym góry przenosić, ale zrezygnowałam, bo potem by się na mapach nie zgadzało i byłby problem. Za to z kwatery do bazy zawodów poszliśmy piechotą, tak na rozruszanie stawów.
 
Z mapami w rękach czekamy na start.

Po otworzeniu map trzeba było wybrać wariant, ale tak na szybko to wcale nie jest takie proste. Bo to trzeba uwzględnić i drogi między punktami, i przewyższenia, i ewentualne podmokłe tereny, i sposób odejścia od punktu i inne rzeczy, o których w pierwszej chwili nawet się nie myśli. I oczywiście każde z nas miało nieco inny pomysł. W końcu zdecydowaliśmy, że zaczynamy od PK 32, potem 31 i 33.
Szłam jak burza, nawet jeśli było pod górę, a było co chwilę. Na początku trochę przeszkadzały mi kije, bo musiałam od nowa nauczyć się ich używać, ale z czasem zaczęły być pomocne. Jedynym problemem był brak dodatkowych rąk do trzymania mapy i kompasu i w końcu kompas wylądował w kieszeni, a mapę niósł mi Tomek. Tym sposobem poczułam się zwolniona z obowiązku nawigowania, choć dla pewności co jakiś czas prosiłam o możliwość wglądu w mapę. Ufam Tomkowi, ale tak na 99,9%.
Po tych trzech punktach wciąż czułam moc, może z lekka przywiędłą, ale niezachwianą. Punkty 31 i 33 były dla mnie atrakcyjne, no bo skałki, a na Mazowszu przecież tego nie mam.
Z 33 porządną, utwardzoną drogą pomaszerowaliśmy na 67 do zakrętu strumyka. W sumie dość lajtowy przebieg, bo niemal po równym.

Przez strumyki przeprawialiśmy się tego dnia kilkukrotnie.

Ze strumyka przy 67 poszliśmy do strumyka z punktem 52 - hura, hura - w dół. Moja radość była zupełnie nieuzasadniona, bo jak jest w dół, to potem będzie jeszcze bardziej pod górę, no i było. Najpierw dość łagodnie drogą, a po zejściu z drogi już stromo do kolejnej skałki. To było pierwsze tak strome podejście, na szczęście dość krótkie. Ani razu nie musiałam siadać po drodze, ani nawet zatrzymywać się. Tyle, że dreptałam sobie powolutku, w tempie wyścigowego ślimaka.

Stromo i tłumnie.

Według pierwotnego planu teraz mieliśmy iść na PK 66, ale postawiliśmy na wygodę i ruszyliśmy do 62, bo prowadziła tam porządna droga i dodatkowo nie było mocno stromych podejść. Ale fakt - było daleko. W orienteeringu niestety z każdej drogi trzeba wcześniej czy później zejść i zacząć przedzierać się przez krzaki, tak jak poniżej:

 Chwilami tylko głowa wystawała.
 
Punkt 62 był najdalej położony od bazy zawodów i był też najbardziej malowniczy. Wiele osób zrobiło sobie tam dłuższy postój, żeby nie powiedzieć wręcz - piknik. Widok rozciągał się niesamowity i aż się chciało tam zostać.
 
Już jestem z lekka wykończona.
 
Wydostanie się z PK 62 graniczyło z cudem, przynajmniej jeśli wybrało się taki wariant zejścia jak my - stromo w dół, przez największe krzaki, leżące gałęzie i drzewa. Kiedy tylko udało nam się natrafić na pierwszą drogę, odpuściliśmy azymut i poszliśmy drogami - naokoło, ale na pewno szybciej i bezpieczniej.
 
Prawda, że lepiej drogą?
 
PK 59 i 58 też były przy skałkach, ale już nie tak malownicze jak 62. Zresztą nawet gdyby były, to z każdym kilometrem mój entuzjazm do podziwiania świata jakby z lekka przygasał i jedyne na co uważnie patrzyłam to podłoże - po pierwsze z powodu bezpieczeństwa, po drugie: głowa coraz bardziej opadała mi w dół ze zmęczenia.
 
PK 59

Z PK 60 mieliśmy problem. Drzewo na polanie niby nietrudno znaleźć, ale już właściwą polanę to i owszem. Z PK 58 ruszyliśmy na azymut, bo za bardzo nie było innej możliwości, ale kiedy natknęliśmy się na drogę, której za nic nie dało się przypasować do żadnej wrysowanej w mapę - trochę zgłupieliśmy. Poszliśmy nią do skrzyżowania i tam, po konsultacji z zespołem schodzącym z PK 59, ustaliliśmy gdzie jesteśmy. Musieliśmy wrócić na azymut i podejść jeszcze kawałek i dopiero tam była właściwa polana.
 
PK 60 zdobyty.
 
Do PK 66 to już myślałam, że nie dolezę. Niezbyt udane forsowanie strumyka z przyległościami było niczym w porównaniu z podejściem, które nie dość, że strome, to jeszcze było długie i jak dla mnie nie miało końca. Na tym podejściu już musiałam przysiadać, że nie wspomnę o zatrzymywaniu się. W końcu Tomek zostawił mnie w połowie zbocza, a sam poszedł zlokalizować punkt, żebym już nie nadkładała drogi przy poszukiwaniach. Przez chwilę to nawet myślałam, że spisał mnie na straty, bo długo nie wracał, ale w sumie musiał mnie ciągać ze sobą, bo regulamin zawodów jasno mówił, że na metę muszą wrócić obie osoby z zespołu.
 
Jakoś doczołgałam się do lampionu.
 
Do kolejnego punktu mieliśmy daleko, bardzo daleko, ale przynajmniej w dół i po płaskim i co najlepsze - drogami. Próbowaliśmy pobiec, żeby trochę podciągnąć się czasowo, ale niestety moje kolano zaprotestowało, więc wróciliśmy do marszu.
 
PK 37.
 
Kolejne dwa punkty były blisko, ale przy zejściu z 37 moje kolano całkowicie odmówiło współpracy i o ile wejść pod gorę jeszcze mogłam, to zejście stanowiło już duże wyzwanie. Wlekliśmy się więc niemiłosiernie, a ja dokonywałam różnych dziwnych akrobacji próbując stawiać nogę w jak najmniej bolesny sposób. PK 35 podbijałam już na siedząco i tylko silą woli.
 
Czy to już granica moich możliwości?
 
Został nam jeszcze ostatni punkt i dojście do bazy. Choć na azymut byłoby bliżej, to jednak postawiliśmy na luksus i wygodę, czyli wersję drogowo-ścieżkową. Perspektywa zakończenia trasy  od razu dodała mi sił i nawet kolano postanowiło ciut odpuścić. Jakaż to była radość przy wzięciu do ręki perforatora po raz ostatni tego dnia. Przy punkcie na zawodników czyhał fotograf i uwieczniał tę wiekopomną chwilę.
 
Od radości to chyba bardziej rzuca się w oczy zmęczenie, ale co tam.
 
Powrót do bazy to już sama przyjemność przerywana walką z roślinnym żywiołem, bo po drodze natknęliśmy się na poprzeczne pasy jakiś gęstych nasadzeń, które okazały się nie do przejścia. W końcu obchodząc je wydostaliśmy się na betonową platformę, od której prowadziła już porządna droga. Już mieliśmy odejść, kiedy usłyszeliśmy jakieś znajome głosy w krzakach, z których niedawno cudem się wyplątaliśmy. Zaczęliśmy krzyczeć do Ani i Basi jak mają obejść tę pułapkę i po chwili i one wydostały się na platformę. Ale zamiast zatrzymać się przy nas, pognały jakby je stado diabłów goniło. A to tylko czas je gonił, bo startowały niemal godzinę przed nami, więc i limit kończył im się tyle wcześniej. My na metę dotarliśmy spokojnym truchtem, jeszcze z zapasem czasu.

Na mecie odcinali nam karty (paski) startowe, a nie ręce:-)
 
Od słodyczy zjedzonych na trasie już mnie mdliło i marzyłam o ogromnym, tłustym schabowym, więc od razu poszliśmy na przysługujący zawodnikom obiad. A tam... otrzymaliśmy maleńkie miseczki z odrobiną ryżu i kilkoma kawałkami kurczaka. Pochłonęłam to w sekundę i potraktowałam jak przystawkę czy jakieś czekadełko. Nie było wyjścia - coś musieliśmy sobie dokupić, żeby mieć siłę dojść na kwaterę. I po co  w ogóle było robić ludziom smaka?
Na wieczór Organizatorzy zapraszali jeszcze na ognisko, ale woleliśmy raczej odpocząć i w łóżkach regenerować nadwątlone siły. W końcu następnego dnia czekał nas kolejny etap zmagań.
 
Nasza trasa.

sobota, 1 listopada 2025

Podkurek z kilometrami w gratisie

Jesień w pełni, więc czas na Podkurek. Jakoś ostatnio nie lubię chodzić na orientację, więc tylko wersja biegowa. Trasa jak zwykle najdłuższa jaką się dało. Na podkurku bywały scorealufy punktowe, zwykłe biegi ze stacjami SI, ale BnO z kartami papierowymi jak na FalIno – nie było widziane już dawno.


 

Przygotowałem kartę, okleiłem porządnie taśmą (bo pogoda niepewna), pobrałem mapę i start. Zanim zorientowałem się, gdzie jest pierwszy PK, pobiegłem ścieżką… w kierunku ostatniego PK. Niby przy karcie mogłem biec i w drugą stronę, ale gramy fair-play, więc zakręciłem tam gdzie powinienem.

Jedynka weszła. Dalej przez „wiosenny” las na PK 2 w wielkim dole. Dół zobaczyłem lekko po prawej. Dół bez lampionu biegowego – z lampionem płaskim. Rzut oka na mapę – wiem gdzie jestem „ o jeden dół za blisko”. 
Do PK 3 biegłem uważniej, jak pokazuje ślad - „po kresce”, więc szukania lampionu nie było. PK 4 – długi przebieg – wybrałem wariant drogami. Dobiegam na miejsce, szukam właściwego dołka i… lipa. Tzn. dołki są, ale jakoś tak bez lampionów. Miotam się po okolicy ze dwie minuty zanim znajduję lampion – jak pokazuje ślad, prawie się potknąłem o niego na samym początku poszukiwań;-) 

Następny lampion na wydmie. Na szczęście nie w dołku, więc widoczny z daleka. 

PK 6 i PK 7 to znowu wydmy, ale przy krótkich przebiegach na azymut łatwo trafić na właściwy dołek. 

W drodze na PK 8 z naprzeciwka biegną jacyś biegacze niezorientowani, tacy co biegają po wydmach. Machamy sobie. Znajduję ścieżkę, potem odbijam z niej w prawo, w kierunku lampionu. I nie trafiam. Pamiętam, że w tym miejscu już kilka razy błądziłem niczym we mgle. Niby biegłem w/g kompasu, ale ślad pokazuje co innego. I czemu tu wierzyć? Kompasowi czy zapisowi z systemu GPS? 

Na PK 9 dałem znowu ciała. Porządnie. Chciałem „obiec” wydmę i obiegłem. Znalazłem rów, ale nie mogłem znaleźć dołka z lampionem. Szukałem stanowczo za blisko i za długo… 

PK 11 w największej zielonej plamie na mapie. Teraz na jesieni ta zieleń może jest mniej intensywna, ale dalej teren ciężko przebieżny. Biegnę sobie po krzakach wyglądając lampionu lub charakterystycznych dołów, a tu z prawej wypada (nie wskażę kto) i woła z daleka, że lampion jest za nim. Niezbyt mi się to zgadza, więc pytam czy na pewno ten o kodzie 80? Tak, tak, słyszę w odpowiedzi. Więc skręcam w prawo i znajduję lampion z kodem 81. Czyli moją 12-stkę, a nie 11-stkę. Tak to jest słuchać podpowiedzi;-) 

Dalej to już bez większej historii – troszkę drogami, trochę na azymut. Dużych błędów nie ma, tu i ówdzie można by pobiec bardziej po prostej, ale nie ma problemów ze znalezieniem lampionu. 

Od ostatniego PK 16 do mety – mogłem pobiec lepiej – drogą zamiast po krzakach, ale różnica to niewielka. 


 

Udało mi się zdążyć przed deszczem – a to chyba najważniejsze – gdy bieganie ujdzie „na sucho”;-) 



Trasa miała mieć 6,2km.... mierzona na OOMapperze ma dobrze ponad 7... więc jak nic kilometr w gratisie;-) 

 

środa, 22 października 2025

IX Puchar Bielan czyli MM nocny

Wreszcie doczekałem się Mistrzostw Mazowsza w nocnym BnO. Choć szkoda, że w imprezie niby podsumowującej sezon w naszym regionie, zabrakło „prawdziwych” kategorii, tylko z założenia takie łączone. Rozumiem, że brakuje chętnych do zrobienia zawodów, zawody do kalendarza wpadają w ostatniej chwili i oczywiście nie będzie wyników liczących się do jakiś wszech rankingów… 

Wracając do tematu – zawody ogłoszono, niestety z powodu innych zobowiązań w weekend mogłem brać udział tylko w jednym biegu – tym nocnym – w piątek przed weekendem właściwym. 

Teren niby znany – chwilę wcześniej biegaliśmy tu na treningu przed nocnymi MP. Ale tym razem start był jakoś tak z boku… tam, gdzie do tej pory nigdy startu nie było… 

Piątek – korki – nawigacja poprowadziła mnie jakąś abstrakcyjną trasą przez Radzymin, potem drogami gruntowymi, leśnymi…. Grunt, że dojechałem i to dosyć wcześnie. Miałem chwilkę na dobre zaparkowanie, formalności i nawet rozgrzewkę. 

Gdzieś tam na drugim planie czekam na swoją minutę startową

Start w 12 minucie. Kategoria „odmładzająca”: M55. Pogoda – coś tam czasami pokapywało – prawdziwe opady miały być w sobotę. 
Start. Dobieg do lampionu. Udało mi się nawet znaleźć start na mapie w miarę sprawnie. Pierwszy dylemat - jak pobiec do PK 1? Zwyciężył rozsądek i wybrałem bieganie drogą. Zaraz z PK 1 wyprzedziłem poprzednika, czyli Jasia Cegiełkę. Słowem: nie jest źle! 

Do PK 2 po kresce, pomimo sporej ilości gałęzi pod nogami. 
Przed PK 3 trochę zielonego – musiałem przebić się na drogę, ale punkt z daleka świecił w krzakach. 

Zastanawiałem się, czy do PK 4 biec drogą, czy na kreskę. Próbowałem na kreskę, ale zniosło mnie na drogę. Tyle że akurat przy górce, więc namierzenie się na punkt było proste. Lubię, gdy nocne lampiony widać „z daleka”, wtedy nawet gęstwiny nie straszne. 

Coś nie pykło przy PK 7. Niby biegłem na azymut, ale jak widać, był to jakiś koślawy azymut. Gdy dobiegłem do wydmy, nie wiedziałem w której jej miejscu jestem. Niby lampion miał być w pobliżu najwyższego fragmentu – więc piąłem się pod górę i wreszcie wypatrzyłem lampion! Ale strata czasowa jest. 

PK 8 – po kresce, na PK 9 troszkę drogami. Szkoda, że na końcówce zamiast obiec młodnik przedzierałem się przez największe gęstwiny. 

Dobieg do mety
Przed PK 12 ktoś przedzierał się przez krzaki po mojej lewej stronie. Ten „ktoś” miał te same PK co ja i właściwie do końca miałem przewodnika, bo biegał on szybciej niż ja i wkrótce mnie wyprzedził. Punkty były raczej z tych łatwych, ale światełko przed tobą zawsze ułatwia ostateczne trafienie do dołka. 


 

Na mecie wydruk – jestem drugi. Wyników on-line brak. Miał prawo wyprzedzić mnie Tommy, a że startował przede mną, więc wychodziło mi, że to on jest pierwszy. Teoretycznie ktoś ze startujących później mógł mnie przegonić, bo jak pokazywał paragon, na PK 7 miałem jakąś znaczącą stratę 2:49. Jak się okazało następnego dnia – utrzymałem pewnie 2 miejsce. Ale cóż, nie mogłem w sobotę odebrać zasłużonego medalu i dyplomu uznania – może kiedyś do mnie dotrze;-) 


 

 

poniedziałek, 13 października 2025

Mistrzostwa Polski w middlu, czyli azymut na kibel.

Niedzielnego startu już się tak nie bałam, bo dla mnie najgorsze bieganie w dzień jest i tak lepsze od najlepszego biegania w nocy. Do bazy zawodów znowu przyjechaliśmy wcześnie, ale nie było co robić, bo padał deszcz. Jedynie podium sobie obejrzeliśmy, bo z naszymi osiągnięciami to jedyna okazja.
 
Na PM nigdy tu nie stanę, to chociaż sobie posiedzę:-)
 
Tym razem Tomek startował pierwszy, ale nie odprowadzałam go, bo deszcz i daleko. Za to potem sama musiałam sobie pilnować włączenia zegarka, a przy sklerozie to zawsze z tym problem. Ale upilnowałam.
 
Zaraz wchodzę do boksu startowego.
 
Na pierwszy punkt postanowiłam pobiec najpierw ścieżką, potem na azymut. Może nawet ten wariant by przeszedł, gdyby nie gęstwina, którą musiałam ominąć tracąc przy tym azymut oraz podejście pod górę, które wykluczyło bieganie, wydłużyło czas i wywołało we mnie wrażenie, że skoro idę już tak długo, to pewnie przeszłam punkt.  A skoro przeszłam, to trzeba wrócić. Tyle, że na powrocie punktu też nigdzie nie było widać. Już w akcie desperacji chciałam wrócić na start i zacząć od nowa, ale jednak trochę głupio. Ale jeśli nie na start, to może do ogrodzenia na wschodzie? Też daleko, ale mniej wstydu. W drodze do tego nieszczęsnego ogrodzenia natrafiłam na rozlewisko strumyka widoczne też na mapie i postanowiłam spróbować namierzyć się stamtąd. Cóż, azymut prowadził przez wieeelkie pole jeżyn, ale parłam naprzód, bo już bałam się cokolwiek obchodzić. W sumie to już tak szłam przed siebie bez większej nadziei, po prostu żeby nie stać w miejscu i nie marznąć. I nagle - jest! Jest jakiś lampion! A z bliska okazało się, że na dokładkę mój. Zupełnie nie tam, gdzie się go spodziewałam, ale co ja tam wiem o mapach, zwłaszcza terenów mocniej pofałdowanych niż Mazowsze.
 
Jedynka dała mi popalić.

Prawie dwudziestominutowe poszukiwania jedynki odebrały mi chęć do jakiejkolwiek rywalizacji, bo tu byłam już bez szans, ale sam pobyt w lesie nadal mógł należeć do doświadczeń przyjemnych, zwłaszcza jeśli ma się cechy masochistki.
Aż do czwórki było nawet sympatycznie, bo mnie więcej po poziomnicy, więc bez wspinaczki i bez problemów ze znalezieniem punktów. Po czwórce zaczęło się już trochę pod górę i ponieważ skoncentrowana byłam na przeżyciu, a nie szukaniu, na punkt nie trafiłam za pierwszym podejściem, ale też nie szukałam tak długo i namiętnie jak jedynki. Za to szóstka z początku wydawała się sprawą beznadziejną. Lampion skitrali w polu tarniny, do której nijak nie szło się wbić. Na swoje szczęście spotkałam innych zawodników szukających tego samego punktu i podążałam wydrążonymi przez nich tunelami. I tak wyszłam ociekająca krwią, bo tarnina łatwo swoich łupów nie oddaje. 
Po szóstce chwila oddechu na ścieżce prowadzącej do siódemki w wielkiej dziurze, a potem drobne zawahanie przy ósemce, ale bez większych konsekwencji. Dziewiątka daleko, ale łatwa, a przy dziesiątce trochę dziwna sytuacja. Punkt był ulokowany za jakimiś zabudowaniami, a dokładniej gdzieś za kiblem. Na progu budynku siedziało dwóch facetów i obserwowało nasze (znaczy orientalistów) poczynania i ewidentnie mieli z tego radochę. Wcale nie zamierzałam dostarczać im rozrywki łażąc za ich kibel, choć azymut usilnie tam mnie kierował. A guzik - żeby nie wiem co, postanowiłam obejść od (nomen omen) d..y strony. W sumie to miało sens, bo nie musiałam złazić po stromiźnie, tylko nadeszłam od dołu.
Został mi jeszcze ostatni punkt w lesie, a potem już tylko ten przy mecie.  Dobrze, że z rozpędu nie pobiegłam za innymi ludźmi, bo większość spod kibla leciała już w stronę mety. Dziesiątka była łatwa i raz dwa się z nią uwinęłam. Ostatni punkt i meta w tym samym miejscu, co na etapie nocnym, więc można było już biec na pamięć. Na dobiegu dopingował mnie zawodnik, z którym razem dotarliśmy do ostatniego punktu i aż się dałam podpuścić i przyspieszyłam.

Zrobimy sobie wyścig?
 
Nie dam się przegonić!
 
Na mecie czekał Tomek i już się martwił, że coś mnie długo nie ma, podczas gdy moje konkurentki dawno wróciły. No cóż - znowu byłam ostatnia. Ale jak by co, to podobno ostatni będą pierwszymi. O! I tego się trzymam.
 
Na mecie.
 
W niektórych miejscach ślad przesunięty, ale nie wiem dlaczego.
 

sobota, 11 października 2025

Mistrzostwa Polski nocą, czyli zwycięstwo ducha nad materią.

Noc zapowiadała się ciemna i zimna. Niby to normalne o tej porze roku i doby, ale jednak mną to wstrząsnęło. Bo jak to tak w tych warunkach do lasu??? No, jak??
Do bazy zawodów przyjechaliśmy dużo przed startem żeby zaparkować w dobrym miejscu i mieć czas na wczucie się w atmosferę. Ja dodatkowo miałam czas, żeby dłużej się stresować.
Tomek postanowił odprowadzić mnie na start, bo miał minutę startową prawie godzinę po mnie. Okazało się, że ta godzina to tak na styk, bo dojścia na start miało być jakieś półtora kilometra, ale wydaje się, że było więcej. Ale cóż - chciał dopilnować, żebym się nie rozmyśliła i na pewno wystartowała:-)
 
Tuż przed wejściem do boksu.

I już z mapą w ręku.

Jeszcze przed startem włączyłam sobie nagrywanie trasy, żeby nie było jak na treningu, a kiedy odpipało moją minutę, z duszą na ramieniu ruszyłam w las. Początek nawet nie był taki przerażający - dookoła widziałam mnóstwo światełek innych zawodników, a las wyglądał zupełnie jak u nas na Mazowszu - prawie płasko, normalna przebieżność, ścieżki. W pierwszej chwili się zawahałam - lecieć ścieżką, czy na azymut? Wygrał azymut i byłoby dobrze, gdyby mnie nie zniosła odrobinę w prawo - przebiegłam za punkt mijając go o metry. Napotykając rząd dołków, których nie powinno być, od razu skojarzyłam, że jestem za daleko, wróciłam i tadam! Jedynka zdobyta!
Drobny błąd, ale jednak.
 
Dwójka i trójka weszły dobrze, a teren wciąż był przyzwoity. I całe szczęście, bo po treningu spodziewałam się wszystkiego najgorszego.
Do czwórki był dłuuugi przebieg. Postanowiłam najpierw dobiec do terenu odkrytego na północy, zakładając, że trafię w którekolwiek jego miejsce i dojdę do rogu, z którego dalej już ścieżkami. Nie wiem jak to zrobiłam, ale od razu wstrzeliłam się w ten zaplanowany róg, tyle tylko, że nie znalazłam ani ścieżki, ani skarpy ani żadnej granicy kultur co to były pozaznaczane na mapie. No, nie twierdzę, że ich nie było, ale po ciemku i w jeżynach po uszy nic się nie dało znaleźć. Za to zobaczyłam kilka światełek oddalających się mniej więcej w odpowiednim dla mnie kierunku, więc postanowiłam iść ich śladem, zakładając, że właściciele czołówek wiedzą co robią. Faktycznie po chwili przedzierania się przez wszystko co najgorsze w lesie dotarłam do ścieżki. Ufff... Teraz wystarczyło znaleźć ambonę przy poprzecznej ścieżce i tuż za nią podbić czwórkę. Dotarłam do ambony, co prawda leżącej, a nie stojącej, ale ambona to ambona. Weszłam w las, a tam... nic - nie ma lampionu. Weszłam głębiej i głębiej, aż dotarłam do ogrodzenia. Wróciłam i zadumałam się. Dobrze, że przy okazji zerknęłam na mapę, bo okazało się, że przy ścieżce powinny stać dwie ambony i właściwa jest ta dalsza. Przeszłam odpowiednią odległość, a ambony nie ma. Co prawda przy jednym drzewie stała drabina, ale tylko drabina. Doszłam aż do zakrętu ścieżki nic nie znajdując po drodze, więc postanowiłam dokładnie obejrzeć tę drabinę i jej okolice. Cóż, drabina jak drabina, ale kawałek za nią stal mój punkt. Taka trochę zmyłka z tą drabiną, ale może tam to norma, nie wiem.
 
Czwórka za amboną.
  
Do piątki było trafić łatwo, nawet niespecjalnie pilnując kompasu bo wystarczyło iść coraz bardziej zwężającym się grzbietem aż do samego końca. Za to odejść od punktu już nie było tak łatwo, bo jedyna możliwość to wąska i bardzo, bardzo stroma ścieżynka do tego w zupełnie niepasującym mi kierunku. Jakoś sobie z tym poradziłam - nie spadłam i nawet wymyśliłam jak iść dalej. A dalej niby sporo było po ścieżkach, tyle tylko, że te ścieżki stawały się coraz bardziej strome. Ostatnia - prowadząca do szóstki to już przekroczyła wszelkie normy, zdrowy rozsądek i granice przyzwoitości. Nie dość, że była niemal pionowa, to jeszcze cała z drobnych, osypujących się kamyczków. Zadarłam głowę do góry, żeby oszacować prawdopodobieństwo wejścia i pomyślałam: nie da rady. Ale z drugiej strony zostać w lesie na zawsze też nie chciałam. Niby można by obejść jakimś wieeelkim łukiem, ale po pierwsze wieeelkim, a po drugie licho wie czy uda się wtedy trafić. Cóż, raz kozie śmierć. Zaczęłam wdrapywać się pod górę kurczowo trzymając się wszystkiego co na stałe przytwierdzone było do podłoża, czyli przeważnie drzewek lub ich korzeni i gałęzi. Drzewka niestety rosły tylko gdzieniegdzie. Wbijałam więc w podłoże pazury i zęby a całym ciałem usiłowałam przylgnąć do podłoża, bo coś mi tam świtało z fizyki w szkole, że tarcie jest ważne w takich sytuacjach. Ja chciałam trzeć całą sobą. Ewidentnie tarcie pomogło i w końcu wgramoliłam się na szczyt po drodze robiąc ze sto przystanków. Tam okazało się, że dla odmiany podobną drogę trzeba przebyć, ale w dół, ale tego już nie próbowałam. Przyuważyłam, że inni zawodnicy obiegają naokoło, więc i ja tak zrobiłam.
Siódemka była blisko i azymut dał radę, choć ja poruszałam się już na rezerwie i czerwona lampka błyskała alarmująco. Ósemkę postanowiłam wziąć drogami - może i naokoło, ale za to bez jeżyn.
 
6 - 7 - 8
 
Został mi jeszcze ostatni punkt, tuż przy mecie, ale za to z długim przebiegiem. Nawigacyjnie nie było trudno, dużo po ścieżkach, no i wielu innych zawodników zmierzających w tym samym kierunku. Żeby tylko jeszcze nogi chciały nieść. Czułam, że jestem już stanowczo za długo w lesie i jedyne wolne miejsce w klasyfikacji zostało to na końcu. Przeczucie nic mnie nie myliło i rzeczywiście na metę dotarłam ostatnia w swojej kategorii. Czy to mnie zmartwiło? Ludzie, ja byłam w euforii, że w ogóle dotarłam na metę - nocą i w niełatwym terenie, do tego zupełnie bez formy. To było ewidentne zwycięstwo ducha nad materią i jam to uczyniła!

Cała trasa.

piątek, 10 października 2025

Niespodziewany trening dzienny z efektem zbliżonym do nocnego.

Myślałam, że sobotę mamy aż do wieczora wolną, a tu okazało się, że jest jeszcze i dzienny trening. Już nie wiem, czy Tomek mi specjalnie wcześniej o nim nie mówił, czy to ja wyparłam ten fakt, żeby się nie stresować. No, ale skoro jest trening, to trzeba pobiec, w końcu nie przyjechaliśmy na wakacje.
Mapy pobraliśmy w organizującym się centrum zawodów, a na start trzeba było podjechać kilka kilometrów. Dojście na start od samochodu było mocno pod górę i miałam wrażenie, że na sam trening po prostu braknie mi sił. Tak wyglądały pierwsze metry:
 
W BnO nie ma lekko.
 
W końcu wdrapaliśmy się gdzie trzeba i tym razem już znaleźliśmy prawdziwy start, co dawało nadzieję na lepszy początek niż w treningu nocnym.
 
Jest i lampion startowy.

Tym razem postanowiliśmy, że każde robi swój trening indywidualnie, szczególnie że pobraliśmy różne mapy - ja na trasę krótką, a Tomek na długą. Ponieważ jednak pierwszy punkt z Tomka trasy stał na azymucie do mojej jedynki, więc ten kawałek pokonaliśmy razem. Ja to dosłownie pokonałam, bo było pod górę, a to nie moja bajka. Z Tomka jedynki do swojej miałam już stosunkowo blisko i bardziej płasko, więc nastawiłam się na szybkie zaliczenie. Tymczasem szłam, szłam i szłam a lampionu nigdzie nie było widać. Czułam, że już jestem za daleko, ale nie chciało mi się wracać. Wreszcie gdzieś w oddali mignęło mi coś pomarańczowego. Niestety, przy lampionach nie było kodów, więc wcale nie byłam pewna, czy to mój punkt, a właściwie to byłam pewna, że nie, ale wmawiałam sobie, że tak.
Z tej teoretycznej jedynki ustawiłam azymut na dwójkę i ruszyłam. Powinnam była dojść do ogrodzenia, ale teren jakoś nie konweniował mi z mapą. Owszem, znalazłam jakiś lampion, ale w żaden sposób nie mogła to być dwójka. Minęłam punkt i poszłam dalej azymutem, bo innego pomysłu chwilowo nie miałam. W końcu doszłam do terenu odkrytego i już mniej więcej byłam umiejscowiona. Idąc brzegiem lasu natrafiłam na ambonę i teraz wiedziałam już dokładnie gdzie jestem, aczkolwiek nie byłam tam, gdzie być powinnam. Od ambony namierzyłam się na dwójkę, która stała w takich krzaczorach, że ciężko było wbić się w nie ze ścieżki. Co ja się nakombinowałam, żeby dotrzeć do lampionu bez większych strat w ludziach...
Trójkę, czwórkę i piątkę udało mi się znaleźć bez żadnych problemów, a przy piątce przypomniałam sobie, że nie włączyłam nagrywania trasy i nie będę mogła sprawdzić jak się błąkałam w poszukiwaniu jedynki i dwójki.
Według pierwotnego planu siódemkę i ósemkę miałam odpuścić i iść od razu na dziewiątkę. Po szóstce stwierdziłam jednak, że dam radę zebrać i te punkty i ruszyłam w stronę siódemki. Animuszu starczyło mi na kilkanaście metrów, potem rozsądek mi wrócił i zawróciłam. Dziewięć, dziesięć i jedenaście były już blisko mety, ale po drodze duch walki już mnie całkowicie opuścił i jedynym moim pragnieniem było dotarcie do mety. Pominęłam nawet dziewiątkę, koło której przechodziłam. Na końcówce zaliczyłam jeszcze dość ryzykowne zejście po śliskiej stromiźnie i już byłam blisko mety. Tomek czekał na mnie jeszcze przed metą, ale chyba dlatego, że to ja miałam kluczyki od samochodu:-)

Mało triumfalny powrót.

Trasy dziś Wam nie pokażę, no bo się nie nagrała. Niby coś tam próbowałam odtworzyć, ale przecież sama nie wiem, gdzie byłam.  A bardzo, bardzo jestem ciekawa co się działo między tomkową jedynką a moją dwójką.
A teraz pomyślcie jak czuje się człowiek po dwóch nieudanych treningach mając przed sobą Mistrzostwa Polski i perspektywę totalnego blamażu. No to właśnie tak się czułam.

czwartek, 9 października 2025

Jak z koziej d..y waltornia.

Tak mnie jakiś czas temu Tomek zaczął zagadywać, że może by się wybrać na Mistrzostwa Polski w nocnym i średniodystansowym BnO, no ale ja przecież w nocy już od dawna nie biegam, nawet treningów, a co dopiero mówić o mistrzostwach. Pechowo jednak trafił z tym namawianiem na mój słabszy umysłowo dzień i ... zgodziłam się. Tak jakoś mu chciałam sprawić przyjemność, zresztą nie takie głupoty ludzie na przestrzeni dziejów robili z miłości. Powtarzałam sobie tylko co jakiś czas, że jakoś to będzie, a najwyżej pojadę i nie wystartuję.
W piątkowy wieczór przed zawodami przewidziany był trening. Pojechaliśmy jak najwcześniej, żeby chociaż wystartować przy szarówce, a nie ciemną nocą. Pobraliśmy mapy i ruszyli na start. Założyliśmy, że nie biegniemy, tylko idziemy spacerowo i idziemy razem. Ewidentnie Tomek chciał mniej jak najbardziej oswoić z sytuacją. A może nie chciało mu się mnie po nocy szukać? Kto to wie?
 
Gotowi do wyjścia.
 
Problemik był drobny, bo nie wiedzieliśmy gdzie na mapie jest parking, z którego musieliśmy dojść na start. Ponieważ przed nami była tylko jedna droga, więc ruszyliśmy nią. Nie wiem dlaczego założyliśmy, że jak droga się skończyła, to to już jest właściwe miejsce. Kiedy usiłowaliśmy wbić się w las osoby idące za nami patrzyły dość dziwnie i oddalały się w lewo. 
Ustawiliśmy azymut i ruszyliśmy w stronę jaru, w którym miała stać jedynka. Do jaru trafiliśmy, ale lampionu ani widu, ani słychu, a i jar  biegł w jakimś dziwnym kierunku. Jednym słowem - nic się nie zgadzało. Tomek już zaczął kląć na organizatorów i ich dziwne mapy, ja w duszy pomstowałam na swój głupi pomysł łażenia do lasu nocą. Zeszliśmy jarem na sam dół i tam Tomek wykoncypował, gdzie jesteśmy, ale skąd się tam wzięliśmy, to już żadne z nas nie miało pomysłu. Skoro już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, to i po chwili znaleźliśmy lampion, a właściwie świecący znacznik.
 
 "Podbijam" punkt.
 
Jak się okazało później, po wgraniu śladu w mapę, my w ogóle nie trafiliśmy na start i zaczęliśmy trasę tak z głupia frant znikąd. W tej sytuacji dziwnym byłoby gdybyśmy na tę jedynkę trafili od razu. A tak poza tym to ona i tak źle stała, co widać na mapce:
 
Fatalny początek.
 
Do dwójki trafilibyśmy od razu, gdyby jedynka była w dobrym miejscu, a tak to zaczęliśmy szukać w miejscu wskazanym przez kompas ustawiany z PK 1. Ale i tak trafiliśmy (to znaczy Tomek trafił, bo ja tylko szłam za nim).
Kolejne punkty nawet jakoś właziły, choć dostanie się do niektórych graniczyło z cudem, bo to albo jeżyny łapiące za nogi, albo tarnina siekąca kolcami, albo połacie powalonych drzew, przez które nie sposób było się przedrzeć. 
Szóstki nie udało się nam znaleźć choć byliśmy już bardzo blisko, a po zlokalizowaniu siódemki już nie chciało nam się wracać po szóstkę, mimo że teraz mieliśmy się skąd namierzyć.  Ja już miałam serdecznie dość i wcale mi nie zależało, zwłaszcza, że wcześniej dobrze mówiłam Tomkowi gdzie iść, a on to olał.
 
Szóstki nie wzięliśmy.

Po ósemce postanowiliśmy skrócić trasę i pójść od razu na jedenastkę. Niby dziewiątka i dziesiątka nie były daleko, ale przy trudnym terenie czuliśmy już trochę zmęczenie, a przecież siły były potrzebne na właściwe zawody. Trening to tylko trening.
 
Z ósemki od razu na jedenastkę.
 
Przy jedenastce podjęliśmy kolejną bardzo dobrą decyzję - wracamy na metę, szczególnie, że organizator zalecał powrót do godziny dwudziestej. Po drodze planowaliśmy jeszcze zahaczyć o czternastkę, ale wystarczyło nam, że zobaczyliśmy odblask z pewnej odległości i już nie podchodziliśmy blisko. Uznaliśmy, że zaliczamy ją oczami:-)
 
Odpuszczamy kolejne punkty.
 
Przy czternastce też ogarnęliśmy co było nie tak ze startem, więc na koniec uznaliśmy, że zamiast na metę pójdziemy na start, żeby go chociaż na koniec trasy zobaczyć. Zresztą meta była nam nie po drodze, bo chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do samochodu.
Jako prognostyk na zawody, to ten trening jasno wykazał, że orientaliści z nas jak z koziej d..y waltornia, bo żeby nawet startu nie znaleźć.... I tyle w temacie:-(
 
Mapa hańby.