niedziela, 29 marca 2015

Krokusy

W pogoni za orientacją oddalamy się coraz bardziej od domu. Tym razem postanowiliśmy - jedziemy do Zawieprzyc! Ot, raptem niecałe 200 km w jedną stronę. Wyjazd i powrót tego samego dnia.
Oficjalnie impreza miała się zacząć o 9-tej rano, więc postanowiliśmy jechać od razu na start, żeby nie zrywać się w środku nocy do wyjazdu. Kiedy koło 10.30 wpadliśmy do bazy żeby zostawić rzeczy, trafiliśmy akurat na słowa powitania skierowane do uczestników imprezy. No proszę - poczekali na nas z rozpoczęciem! :-)
Pierwszy etap "Dom-InO" podejrzanie łatwy. Do tego stopnia, że spokojnie przeszłabym sama. Pierwsze TZ, które ogarnęłam  całkowicie i kompletnie! Fakt, że jednocześnie był to etap dla TU, więc może nie ma się co tak ekscytować... Dwa punkty stały niezupełnie tam, gdzie według mapy powinny, ale ostatecznie każdemu może się zdarzyć, więc nie ciągnęliśmy za łeb budowniczego do lasu, tylko grzecznie wyraziliśmy zaniepokojenie zaistniałym faktem.
Po pierwszym łatwym etapie z entuzjazmem chwyciłam mapę drugiego i ...
.... entuzjazm, jak się pojawił, tak znikł.
Chwilę zajęło mi zrozumienie idei połączonych kółeczek, bo ja mało ideowa jestem i zawsze z tym mam problem. A kiedy już zrozumiałam o co chodzi i tak okazało się, że nie da się zacząć. Wszyscy, którzy już wystartowali krążyli po najbliższej okolicy i bezskutecznie usiłowali dopasować zawartość kółeczek do otaczającej rzeczywistości.
Ja się zjeżyłam, że nie ogarniam, T. się zjeżył, że ja się jeżę zamiast myśleć i w efekcie on poszedł czesać las, a ja sobie stałam na drodze. Tak sobie stałam i stałam i kontemplowałam najbliższą okolicę i zdziwiła mnie ilość wykrotów dookoła. I w końcu sobie pomyślałam:
- Zupełnie jak na tym jednym wycinku.
Eureka! Przecież właśnie o to chodzi, tego szukamy! Pognałam do T. z tą wiekopomną informacją, ale on w międzyczasie już nie dość, że zdążył to samo wykoncypować, to jeszcze znalazł punkt i spisał.  I tym sposobem całe moje odkrycie się zmarnowało:-(
Drugi punkt byłby się nam zgodził od razu, gdyby nie strzałka północy narysowana przy wycinku, co to niby miała ułatwić. Pewnie by i ułatwiła, gdyby zawartość kółeczka się nie przekręciła i w efekcie (co okazało się już w bazie) mieliśmy północ obróconą o nieznany kąt. Na jednej z niedawnych imprez niektórzy mieli północ zlustrowaną, więc być może przekształcanie północy jest nową, świecką tradycją w orientaliźmie.
Każdy kolejny punkt było już o tyle łatwiej dopasować, że nabieraliśmy w tym wprawy, no i kółeczek do wyboru było coraz mniej. Utknęliśmy tylko na jednym i mieliśmy rozbieżne poglądy co wybrać i pewnie nie ruszylibyśmy dalej gdyby nie A.K., który rozstrzygnął nasz spór. Na moją korzyść, bo czasem zdarza mi się mieć rację.
Ciągnął się ten etap i ciągnął. Dopasowanie i znalezienie 22 punktów w mocno niesprzyjającej aurze (deszcz, deszcz i dla odmiany deszcz) dało nam trochę w kość i z ulgą oddaliśmy kartę na mecie. Od razu w samochód i do bazy na obiad.
Na rozgrzanie po dniu spędzonym w deszczu i zimnie dostaliśmy zupę przepalającą przełyk i żołądek. Musieliśmy bardzo uważać żeby nam nic nie skapnęło na stół, bo w razie wyżarcia dziury pewnie musielibyśmy zapłacić za straty. A na drugie placki ziemniaczane z sosem, śmietaną i czymś czerwonym do wyboru. Czerwone ładnie wyglądało, nałożyłam więc obficie, ugryzłam i ... uświadomiłam sobie, że zupa była bardzo, bardzo łagodna. Szybko usiłowałam zneutralizować czerwone śmietaną, w efekcie udało się ocalić wzrok (tzn. oczy nie wyszły mi z orbit). Summa summarum - zamierzony efekt rozgrzania został osiągnięty w 100%. Placków zeżarłam nieprzyzwoitą ilość bo lubię i tym sposobem nie mogłam już się nijak wymigać od etapu nocnego, bo kalorie spalić trzeba
Etap trzeci miał być z gatunku, krótkich, łatwych i przyjemnych. Przynajmniej tak się wydawało po pobraniu mapy. Co prawda na początek ruszyliśmy w odwrotnym kierunku niż trzeba było, ale kiedy już to skorygowaliśmy mieliśmy od razu dwa punkty załatwione. Potem dość łatwo udało się znaleźć dwa kolejne i to by było na tyle. Potem nie pasowało już nic do niczego. Niby odległość i azymut zmierzone jak trzeba, a na miejscu nic, a jeśli już coś, to i tak nie pasujące do naszej koncepcji. 
Teren był bardzo ciekawy - dawne zabudowania pałacowe i park i strasznie, strasznie żałowałam, że po ciemku nic nie widać. Robienie etapu nocnego na tym terenie było jego zupełnym zmarnowaniem! Tego barbarzyństwa nigdy nie wybaczę organizatorom! Nigdy!
Kiedy w pałacowej części etapu straciliśmy nadzieję na znalezienie czegoś więcej, przenieśliśmy się na pola i nad rzekę. Tutaj jeszcze bardziej nie było niczego. Mało tego, nie było nawet na bezkresnych polach miejsca, gdzie byłoby na czym przyczepić lampiony. Jedno wielkie NIC. Ja od razu porzuciłam wszelką nadzieję, T. trzymał się jej do końca i bohatersko walczył o znalezienie kolejnych PK. W akcie desperacji postanowiliśmy znajdywać już jakiekolwiek lampiony i do nich dopasowywać punkty, żeby przynajmniej na stowarzysza się to nadawało.
Wobec następującego ciągu niepowodzeń, przestałam nawet udawać, że mnie to jeszcze bawi i usiłowałam przemycić w świadomość T. wątek powrotu do domu. Sączone co jakiś czas słowa: dom, ciepło, powrót, łóżko, kolacja, sen itp. w końcu przekonały go do porzucenia bezowocnych poszukiwań i ku mojej radości nasza wędrówka przybrała kierunek i zwrot zgodny z moimi pragnieniami. 
Po chwili siedzieliśmy już w autku i mknęli w kierunku domu. I wtedy T. zadał pytanie:
- A gdzie jest mój telefon?
Telefon spokojnie ładował się w bazie, coraz dalej od nas. Ponieważ T. nie był gotowy na to rozstanie, musieliśmy wrócić. Po odzyskaniu zguby, już bez przeszkód, koło północy dotarliśmy do domu.
Na kolejny dzien byliśmy zapisani na zawody w Mińsku Mazowieckim ....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz