środa, 11 marca 2015

Warszawa Nocą

Już wiem, że nie lubię startów masowych.
W ogóle nie lubię tłumów koło siebie, a tu na małej przestrzeni stłoczono ponad dwieście osób, co może i wyglądało fajnie dopóki całe towarzystwo stało sobie spokojnie.
Na dany znak wszyscy ruszyli. Bałam się zatrzymać, żeby obejrzeć mapę, bo nawet każde zwolnienie już groziło stratowaniem. Biegłam więc nie wiedząc gdzie, za tłumem, starałam się tylko nie stracić T. z oczu, bo jak ginąć to razem.
T. tym razem nie pobiegł za profesjonalistami tylko okrężną, bo okrężną drogą, ale na nasz punkt. Nawet wyprzedziłam go na ostatniej prostej i pierwsza z całej stawki odpipałam się. T. pipnął i pobiegł zanim ja zorientowałam się na mapie gdzie jestem. Ale, co tam mapa! Biegusiem za T., bo strach tak zostać w obcym miejscu. Wiedziałam, że długo nie dam rady go gonić i strachu starczyło mi tylko do trzeciego punktu.
Zzipana i tak nie mogłam biec dalej, więc postanowiłam w końcu obejrzeć mapę. Dziki tłum wciąż kłębił się dookoła, tylko teraz w różnych kierunkach. Dezorientowało mnie to strasznie. W akcie desperacji przypomniałam sobie wszystkie wiadomości z wczorajszego kursu i postanowiłam je zastosować w praktyce. Wzięłam więc kompas, mapę i jak było mówione, ustawiłam północ mapy zgodnie z północą na kompasie. Pobiegłam we wskazanym kierunku, chociaż teren zgadzał mi się tak średnio z mapą. Punktu nigdzie nie było.Wróciłam więc na trójkę i dwukrotnie powtórzyłam operację. Kompas uparcie kierował mnie w tę samą stronę. No, najwyraźniej się zepsuł! A olać kompas! Pobiegłam jak mi zdrowy rozsądek podpowiadał, chociaż najbardziej to miałam ochotę lecieć już na metę. Trzeba by było jednak wiedzieć gdzie. To już łatwiej było w tę stronę, gdzie większość.
Piątkę i szóstkę udało się znaleźć bez większych problemów, chociaż te wszystkie bloki wyglądają identycznie i co rusz miałam wrażenie, że przy tym to już na pewno byłam i to co najmniej z dziesięć razy. 
Na szóstce nieopatrznie postanowiłam sprawdzić czy kompas się aby nie naprawił, co kosztowało mnie prawie sześć minut. Nie naprawił się:-( 
Do siódemki doprowadziły mnie jakieś dzieci, ósemkę przebiegłam i musiałam wracać, a w drodze na dziewiątkę zapomniałam na jaki punkt mam iść. Normalnie czarna dziura. W marszach to jednak lepiej, bo sobie można na karcie sprawdzić, a tu co? Mogę sobie pipać do upadłego, a nic się nie dowiem:-( Trzy razy wracałam na ósemkę i co doszłam, to przypominało mi się, że tu już byłam. A potem w swojej ślepocie parkingi wzięłam na drugi pas jezdni i dziewiątka wyszła mi po drugiej stronie drogi. Przedarłam się więc przez ulicę i kiedy tylko postawiłam nogę na chodniku, olśniło mnie, że przecież - nie! Dziewiątka jest po pierwszej stronie ulicy. 
Od dziewiątki poszło już łatwo, bo odpuściłam sobie bieganie, a marszem to jest czas i na obejrzenie mapy i terenu i dopasowanie jednego do drugiego. Tak gdzieś koło dziewiątki przypomniało mi się o kciukowaniu. Żebym nie była taka zła na siebie, to chyba umarłabym za śmiechu. Po pierwsze strzałkę na paznokciu wymalowałam sobie na lewej ręce, bo malować umiem tylko prawą, a zgadnijcie - w której ręce trzymam mapę? W prawej oczywiście, więc lewy kciuk był mi zupełnie nieprzydatny. To teraz można zgadywać ile razy obróciłam mapę w rękach? Będzie tak z 3624 razy! Nie ma opcji żeby trzymać tę mapę z kciukiem i to cały czas jeszcze zorientowaną. No, nie ma!
Na mecie czekał T., już zdenerwowany, że mnie nie ma i nie ma i rozważał warianty poszukiwań. Ale wiadomo - złego diabli nie biorą, więc i ja się znalazłam.
Po biegu, dla relaksu, zaliczyliśmy jeszcze Górkę Kazurkę i prawie udało nam się wbiec na nią. Tym sposobem zdobyliśmy ostatni punkt trino - Ursynów Południowy. 
Nie ma to jak trino - idzie sobie człowiek sam lub w małej grupie, nie ma presji, że inni biegną jak szaleni, więc i ja muszę, nikt nie potrąca, nie popycha - jednym słowem: luksus.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz