poniedziałek, 3 października 2016

DMP od zaplecza - część 1

W czwartek wieczorem wszystkie DMP-owe sprawy były dopięte na przedostatni guzik (a przynajmniej ekipa organizatorska tak się łudziła) i w piątek zostawało jedynie pojechać rozstawić trasy i czekać na uczestników. Tomek władował rower do bagażnika ( w razie cusia), stertę tobołów (naszych i klubowych), żonę (czyli mnie) i pojechaliśmy. Zaraz po zakwaterowaniu się w domku i zjedzeniu marnej bułeczki ruszyliśmy w las. Ja miałam rozstawiać trasy razem z Anią K., Tomek poszedł na swój kawałek.
Zaczęłyśmy od moich. Teren zobaczyłam na oczy pierwszy raz w życiu, bo na rekonesansie był tylko Tomek, ale miałam nadzieję, że z pełną mapą to będzie pestka. Tak jakby się pomyliłam. Mimo zapewnień Tomka, że na mapie mam wszystko, okazało się, że połowy dróg nie ma i w ogóle wszystko wygląda inaczej niż sobie wyobrażałam. Kiedy już się przekonałam, że nie ma co się orientować względem dróg, tylko trzeba liczyć odległości, musiałyśmy przewiesić kilka początkowych punktów, bo źle stały. Górka, która początkowo na mapie miała jeden wierzchołek, po rekonesansie rozrosła się do dwóch wierzchołków, a my dodatkowo znalazłyśmy jeszcze trzeci. Na jednym szczyciku miał stać punkt dla trasy TP, na drugim dla TT, a trzeciego szczyciku teoretycznie nie było. I bądź tu mądry.
Potem już szło lepiej i trafiałyśmy w zaplanowane miejsca, aż w końcu się zacięło. Utknęłyśmy na najdalszych górkach i zablokowało nas całkowicie. Nic nie zgadzało się z mapą i czułam się tak, jakbym była w całkiem innym miejscu. Powiesiłyśmy ze dwa lampiony, zdjęłyśmy je, powiesiłyśmy na innych górkach, znowu przewiesiły, w końcu poddałyśmy się i postanowiły powiesić najpierw trasę Ani, bo tam trudniej było się zgubić, a na moją wrócić potem, albo wręcz w sobotę rano. Jeszcze w drodze na teren Ani powiesiłyśmy kilka moich lampionów, bo zupełnie przypadkiem trafiłyśmy we właściwe miejsca.
Trasa Ani była łatwiejsza do ogarnięcia, ale za to dłuuuga i nogi zaczęły nam włazić w odwłoki. Poza tym okazało się, że odległości liczyć też musimy, bo ona również nie naniosła wszystkich ścieżek i przecinek i strasznie arytmetycznie nam się zrobiło. Zaczynało się lekko ściemniać, kiedy zadzwonił Tomek, że on już swoje skończył. Nam do końca wszystkich czterech tras było jeszcze daleeeeko. Umówiliśmy się przy moim PK 7 i stamtąd Tomek poszedł sprawdzić moje górki, a my wieszać to, co nam zostało. Spotkaliśmy się znowu przy kopczykach i dołkach na początku trasy, które przedtem były nam nie po drodze. Przy dołkach doszło do krótkiego spięcia, bo ja chciałam stawiać w innym dołku niż Tomek i za nic nie mogliśmy dojść do porozumienia. Ostatecznie poddałam się, jak przystało na uległą żonę, ale co sobie pomyślałam, to moje. Kilka punktów z trasy Ani zostawiliśmy na sobotę, bo były blisko startu i przy drodze i na zakończenie pojechaliśmy powiesić punkt dla rowerzystów, bo dostaliśmy taką misję.
Wreszcie wróciliśmy do bazy, która w międzyczasie zapełniła się uczestnikami. Fajnie było zobaczyć te wszystkie znajome gęby, szkoda tylko, że nie było czasu na życie towarzyskie, bo dyrekcja zaraz zagoniła nas do roboty.
c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz