

Ania szybko uporała się ze swoimi lampionami i kiedy nadeszli pierwsi zawodnicy byłyśmy silne, zwarte i gotowe. Ja prawie nie miałam roboty, bo na pierwszy etap TP były zapisane tylko dwa zespoły. Wystartowałam pierwszy, udzieliłam wskazówek Ani kiedy i jak drugi i poszłam dowiesić jeszcze jeden lampion do trasy TM. A potem miałyśmy duuużo czasu, bo Ani trasa była długa, więc zanim wrócili pierwsi startujący mogłyśmy w zasadzie wrócić do bazy (gdybyśmy miały czym:-)
W końcu jednak zaczęli wracać i teraz ja miałam pełne ręce roboty ze startowaniem TM-ów.

Nasza startometa była metą dla wszystkich pieszych kategorii i po jakimś (dość długim) czasie zaczęli, oprócz naszych, nadciągać także uczestnicy z tras TS i TJ. Wszyscy czekali na autobus, a autobus czekał aż zbierze się duża grupa żeby nie wozić powietrza. W końcu oba te oczekiwania zakończyły się kursem do bazy, gdzie na stołówce stygł już obiad, a resztę niedobitków woziliśmy naszymi samochodami.
W międzyczasie sprawdzałam karty startowe i okazało się, że jeden punkt źle rozstawiłam, a dołki (co to przy stawianiu trasy mało nie doszło do rękoczynów) inaczej były zaznaczone na mapie, a inaczej na wzorcówce. Jednym słowem d..., a nie budowniczy trasy ze mnie. Na szczęście łatwo dało się wybrnąć z tych błędów, bo zawodnicy okazali się bardziej zorientowani ode mnie i brali to, na co wskazywała im trzymana w rękach mapa.
Kiedy wróciliśmy do bazy, kiedy zjadłam obiad i skończyłam sprawdzanie kart usiadłam wreszcie z ulgą i łudziłam się, że moja praca skończona, a teraz najwyżej jakieś drobne wynieś, przynieś, pozamiataj mi zostanie. Jak bardzo się myliłam .... już wkrótce.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz