czwartek, 6 października 2016

Uchodźcy nad Pilicą.

Tego, że będę pomagać  przy organizacji dalszej części zawodów - jasne, że się spodziewałam. Ale, że niemal do rana, to jednak łudziłam się, że nie. Wiadomo - nadzieja umiera ostatnia. Kiedy dyrekcja zapytała czy wolę nad rzekę, czy do ogniska, od razu odpowiedziałam, że do ogniska. I tym sposobem znalazłam się nad rzeką. Moim zadaniem miało być doprowadzanie ludzi z przystani kajakowej do miejsca przeprawy przez rzekę.Tak się to przynajmniej teoretycznie nazywało. W praktyce miałam ich przekonywać, że piesza przeprawa na drugi brzeg nie jest ponurym żartem, że naprawdę muszą to zrobić jeśli chcą wystartować, a to co świeci na drugim brzegu - to zegar startowy. Oczywiście na moją głowę spadały też gromy rzucane przez zdegustowanych zawodników i ich opinie na temat przechodzenia przez rzekę.
Nie powiem, nieliczne jednostki były zachwycone i od razu potraktowały rzecz jako wspaniałą przygodę. Trafiły się też pojedyncze osobniki mocno oporne i dla tych Darek przywlókł kajak i przewiózł ich niczym Charon na drugi brzeg.
Opornego Wojtka, który chciał zrezygnować z etapu, kara spotkała od razu - tak się migał na tym brzegu, że w końcu poślizgnął się i wpadł w wodę po pas. Co gorsza - zgubił przy tym telefon. Darek niemal nurkował przy brzegu, a reszta macała rękami w wodzie w poszukiwaniu zguby.  Telefon na szczęście znalazł się na brzegu, a Wojtek uszczęśliwiony jego odnalezieniem dał się przewieźć i mokry poleciał w las. Brrrr.
Wiele osób rozbierało się oddolnie do tego przekraczania rzeki i ile ja się striptizu naoglądałam, to jak nigdy w życiu. Więc może i warto było iść nad rzekę zamiast do ogniska :-)
Jak już wszyscy piesi przeszli przez rzekę, to przez chwilę posiedziałam przy kajakach, a potem zaczęły się powroty. Grupy przeprawiające się przez rzekę, z tymi światełkami i dobytkiem w kajaku wyglądały jak fala uchodźców. O dziwo, przeprawa w odwrotnym kierunku wydała się ludziom już świetną zabawą i nawet ci, którzy wcześniej klęli na czym świat stoi, teraz mówili, że jest super. Rowerzyści przewozili swoje rowery kajakiem, a co silniejsi przenosili na plecach. Dla nich była to jedyna przeprawa, bo startowali z suchego lądu.
Najbardziej jednak podziwiałam Darka i Zuzię, którzy przez kilka godzin brodzili po rzece przeprowadzając i przewożąc innych z brzegu na brzeg, a woda jakoś nachalnie gorąca nie była. Fakt - lodowata też nie, ale jednak.
Kiedy już wszyscy wrócili ze swoich tras, zaczęła się praca "biurowa". Kto żyw, sprawdzał karty startowe, żeby rano móc ujawnić zwycięską drużynę, Tomek wyniki wklepywał do komputera, ja (jako jedyna piśmienna w stopniu czytelnym) wypisywałam dyplomy, Ania przeliczała nagrody i razem z Basią kombinowały jak podzielić cały ten dobytek - równo, czy sprawiedliwie? :-) W pewnym momencie doszliśmy już do ściany - nie pomagała kawa, ani wzajemne budzenie się. Spaliśmy z otwartymi oczami mechanicznie wykonując jakieś czynności. W tej sytuacji dyrekcja zarządziła koniec  harówy i zbiórkę po siódmej rano, czyli praktycznie za chwilę (no, taką ciut dłuższą). Doszłam do naszego domku i padłam.
c. d. n.




4 komentarze:

  1. Jakby Cię nie było nad rzeką to kto by taką relację napisał? :)
    Po przeczytaniu powyższego utwierdziłam się w słuszności wyboru wysłania Cię, tam gdzieżeś była :)
    PS. Ania, która była przy ognisku zamiast Ciebie była przy nim tylko trochę, bo potem... poszła w ciemny las :) (i goniła gdańską młodzież)

    OdpowiedzUsuń
  2. O, to chyba wolę nad rzeką niż w ciemnym lesie:-) A po co ona ich goniła???

    OdpowiedzUsuń
  3. To się nazywa pilnowanie :)
    Ale przynajmniej nie możesz powiedzieć, że rzeki nie widziałaś :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Rzekę to sobie na drugi dzień obejrzałam, bo w nocy to widziałam tylko wodę.

    OdpowiedzUsuń