niedziela, 9 października 2016

Niezła Jatka

Wysłałam chłopa na Jatkę, ale wrócił. Jak to mówią - chłop i połamany parasol zawsze pod drzwi wrócą.

Jedna pięćdziesiątka, druga… jeszcze chwila, a uzbiera się pół litra!

Nie dam pomiatać sobą jakimś wrednym bąblom na podeszwach! Namówiony powtórnie przez Panią Prezes, tak „w ostatniej chwili” zdecydowałem się na Jurajska Jatkę. Nie dość, że mniej płasko (na Jurze górki bywają podobno), to daleko, a i półka wyższa, bo PP w Maratonach na Orientację!
Prognozy pogody były nie najlepsze. Wg meteo, której zwykle ufam, należało spodziewać się opadów przelotnych, zazębiających się, właściwie przez cały dzień, z nasileniem od godziny 11. Jakiś skandynawski serwis pogodowy, który lansuje Basia, pokazywał odwrotnie - opady do 11, a potem sucho. No cóż, zobaczymy  to na własne oczy na miejscu (a właściwie „poczujemy na własnej skórze”, bo start był jeszcze przed świtem).

Wyjechaliśmy w piątek, dość wcześnie, z komfortowym dowozem dzięki Robertowi, którego znaleźliśmy przypadkiem na liście startowej. Do bazy chyba dotarliśmy jako drudzy – zajęty był tylko numerek startowy nr 1, a w reszcie można było przebierać. Oczywiście wybrałem taki fajny z rokiem urodzenia;-) . Mieliśmy czas na piątkowy wieczorny spacer po Olsztynie, nawet próbowaliśmy jakoś zidentyfikować punkty do TRInO, ale szło raczej opornie. Pogoda nie wskazywała w żaden sposób na jakieś opady…
Sobota. Co niektórzy zerwali się przed czwartą i zaczęli robić hałas. Nie wiem po co, skoro odprawa dopiero o piątej! Budzik miałem nastawiony na 4:31, ale nie doczekałem, bo wszyscy zrywali się wcześniej, palili światło i wskakiwali w stroje wyczynowe. Ciszę przerywały bulgoty napełnianych bukłaków na wodę. Nie pozostało nic innego jak dołączyć się do powszechnych gorączkowych przygotowań.
Odprawa – standardowa. Ostrzegali przed jakimś PK na skałce, z której można spaść, przed strumieniem, do którego można wpaść lub go przeskoczyć i przed jakąś piaskarnią, by jej nie zadeptać.
Start na zamku – jakieś 20 minut dojścia. Ubieramy się i wychodzimy. Coś tam pokapuje z nieba, ale niezbyt mocno. Na nogach lekkie buty – postanowiłem wziąć na nich odwet za bąble na Orientiadzie! Niech się ubłocą i pomoczą!

Zamek w świetle czołówek – całkiem fajny widok!. Dostajemy mapy. W odróżnieniu od mapy poprzedniej edycji – wszystkie punkty tylko po południowej stronie Olsztyna. Dwie możliwości przejścia – bo układają się w pętelkę -  w lewo lub w prawo. Kusi wersja „w prawo”, ale pierwszy jest PK na skałce, przed która ostrzegali… więc w ostatniej chwili decydujemy się na wersję „w lewo”. Robert zaraz po starcie umyka z biegaczami, a my idziemy marszem. Postanawiamy nie biegać, no, chyba że gdzieś później. Jakoś długo nam zeszło schodzenie z zamku i idziemy raczej na końcu. Deszcz zaczyna padać. Wiadomo – pierwszy PK zawsze jest najgorszy – trzeba „oswoić mapę”. Beztrosko nie mierzymy odległości – idziemy sobie tylko asfaltem. Jakaś droga w bok – niby górka po prawej jest, więc idziemy szukać szczytu Pańskiej Góry oraz opisu „samotna jabłoń”, która wg informacji z odprawy podobno jest gruszą. Szczyt jest rozmyty, my weszliśmy za wcześnie. Za nami jacyś zmyleni uczestnicy, którzy jak widać chodzą nie na mapę, tylko „za tłumem”. Mokre trawy i oczywiście mamy już mokro w butach. Stanowczo zbyt wcześnie. Jest wreszcie ta jabłko-grusza i tłum latarek wokół. Imprezę zaliczają trzy podbite PK, czyli musimy podbić jeszcze dwa, aby wrócić z honorem…
Wracamy na asfalt i idziemy dalej szukając jakiegoś zauważalnego skrzyżowania. Coś jest, ale jakoś zbyt mało wyraźne więc przechodzimy. Tak ze 200m. Rzut oka na mapę – jednak to było to – postanawiamy zawrócić, a nie chodzić „na skróty” przez mokre trawy. Pozwala to lekko wyschnąć butom. Postanawiamy dokładniej mierzyć odległości… ale kończy się na postanowieniach. Zagadujemy się i na rozwidleniu wybieramy „lepszą drogę”. Jakościowo lepszą. Niestety mapy Compassu są jakie są - tą samą kreską raz zaznacza się „autostradę”, a raz ledwo widoczną ścieżkę. A my niestety uwierzyliśmy słowom organizatora z odprawy - że mapa jest bardzo dokładna i aktualna i wszystkie drogi są jak należy! Robi się jasno. Czas zgasić czołówki. Las bardzo fajny , sosnowy zupełnie jak u nas. Tyle, że powinien się skończyć i powinna być linia energetyczna. Kompas także mówi, że odbiliśmy za bardzo w prawo. Wypatrujemy jakiegoś odbicia w lewo. Jest! Z naprzeciwka jakiś zagubiony uczestnik, który za bardzo się rozpędził wraca z naprzeciwka.  Idziemy na wyczucie – droga zaczyna iść w złym kierunku, więc decydujemy się na azymut. Wychodzimy „idealnie” i po chwili widać uczestników wypadających z PK 5. Dalej wydaje się prosto – porządne przecinki, kawałek szlaku turystycznego… Tylko czemu na PK wybrano akurat te przecinki zarośnięte, zabagnione, zasadniczo jakieś dzikostrady i łosistrady??? Efekt -  coraz mokrzej w butach. Zresztą chyba to i innym dokucza bo przed PK 8 spotykamy sporą grupę mocno niezdecydowanych piechurów i podbiegaczy patrzących z wyraźną niechęcią i niezdecydowaniem na „przecinkę” prowadzącą na PK 8. My wtedy zdecydowanie wkraczamy w „grząski teren” torując drogę pozostałym.
Kolejny PK postanawiamy iść lekko  naokoło, ale asfaltem. Tu znowu jacyś biegacze, a w oddali słychać głosy, tych co przedzierali się przez bagna. Ogólnie widać, że na tych z pozoru „prostych PK”  jakaś część biegaczy wymięka i ma problemy lokalizacyjne.  Niestety, druga połowa trasy wydaje się dla nich lepsza – łatwe do lokalizacji przebiegi drogami bitymi, więc tam pewnie odpadniemy. Bo do tej pory całkowicie przeszła nam chęć biegania w tych warunkach pogodowych i postanawiamy do mety twardo wytrwać tylko przy marszu.
PK 15 „skraj bagna”. Rzeczywistość trochę przesunęła ten „skraj bagna”, ale na szczęście jest dojście do lampionu po zwalonej kłodzie. Niestety Basia „wpada”. Tzn. jedną nogą w wodę wpada.
Coraz lepsze drogi i wkrótce punkt żywieniowy. Niby miał być „w połowie trasy”, ale analiza czasu i mapy mówi, że to raczej 1/3, a nie połowa!
Przed nami PK 21. Z mapy wynika, że pomiędzy jeziorkami. Na mapie nie ma wrysowanego wprawdzie, ale wszystko sugeruje, że te jeziorka łączy jakiś znaczny ciek wodny o wdzięcznej nazwie „Sucka Woda”. Postanawiamy iść lekko bezpiecznie i od razu kierować się w stronę jakiegoś zaznaczonego na mapie przejścia. Sporo na azymut i raczej inaczej niż wszyscy. Trafiamy idealnie na jakąś kładkę i to całkiem niedaleko od PK. Gdzieś po drugiej stronie bagniska (bo te jeziorka i ciek wodny tworzą spory teren podmokły - raczej nie do bezproblemowego przejścia wpław) słyszymy raczej „zdenerwowane” głosy uczestników.
Teraz czas na feralną trzynastkę. PK, który jest „nie po drodze” w każdym wariancie przejścia. I przy okazji najdłuższy przebieg. Do tej pory wychodziła nam średni rzędu 30 min/PK – wyraźnie się pogorszy;-(
Do PK13 wybieramy ciut dłuższą drogę, ale lepszą jakościowo. Zamiast zyskać 200 m wolimy szeroką i dobrze wydeptaną drogę przed zarośniętą przecinkę. Przy PK 13 tłumy. Chyba trasa TP 25, bo jakieś nieznane twarze (TP 25 ruszyła później). W międzyczasie przestaje padać, czyli jednak chyba skandynawska prognoza pogody wygrała! Gdzieś tam zmieniamy skarpetki na suche – znowu wraca radość chodzenia i zwiększa się niechęć ładowania się w ciągle mokre trawy.
Wreszcie PK 20 - najdalszy punkt trasy! Trochę go szukamy, bo opis „przełęcz” sugeruje przełęcz, a nie skałki gdzie jest umieszczony. I kółko na mapie źle zaznaczone, więc chwilę idzie na czesanie terenu, bo oczywiście najpierw szukamy w miejscu oznaczonym na mapie. Na MnO można by spokojnie wbijać BPK-a i bić organizatora;-) Reszta wydaje się łatwa – wyraźne drogi i znakowane szlaki.  Okazuje się, że oznaczenia szlaków nie są idealne, ale wrodzona czujność orientalisty pozwoliła skręcić we właściwa drogę. Tu dokładność mapy trochę zawiodła i organizatorzy wyjątkowo „ukryli” lampion, ale jakiś biegacz z rozpędu go szybko wyczesał i wystawił nam jak trzeba.

Na dojściu do kolejnego PK 12 spotkaliśmy ekipę piechurów, która gdzieś nam uciekła przy PK 21 przechodząc w z marszu w bieg, a teraz bezskutecznie szukająca PK 16. Udało nawrócić nam się ich na właściwą drogę.
PK 12 – jeden z najfajniejszych punktów. Skałka na najwyższym szczycie w fajnym bukowym lesie. Piękne dojście i zejście na azymut.
Ciągle czując niechęć do wysokich traw, wybieramy warianty „wygodne” - pewnie trochę drogi dodajemy, ale spokojnie przez 10-tkę dochodzimy do 9-tki. Ciekawy opis – „krzak dzikiej róży” zamiast bardziej oczywistego „szczyt wzniesienia”, bo tych krzaków dzikiej róży w koło „na pęczki”. Teraz zejście do cywilizacji – na północ. I tu wychodzi cała „wredota” budowniczego trasy. Bo droga (oznaczona na mapie) kończy się bramą do zabudowań. A wkoło płoty. Ale takie „ukryte” – niby wydaje się, że po kawałku chaszczy powinno być dojście do drogi, a tu wyrasta płot. Wszędzie wydeptane „dróżki” przez miotających się uczestników. Na skraju pola upranego ślady w tę i wewtę. Przez chwilę zastanawiamy się nad forsowaniem płotów górą, ale stanowczo odmawiam – nogi zesztywniałe po tylu godzinach marszu i nie wiem czy dałbym radę unieść je tak wysoko bez jakiś skurczowych konsekwencji. Wreszcie po długiej walce, płosząc przy okazji stado saren i jednego kota, obchodzimy te płoty i docieramy do drogi. Ale co sobie myślimy o budowniczym….
Do bazy w linii prostej zostaje już z 5km Jeden dłuższy przebieg na PK 6 i ostatnie 3 PK obok siebie. Idziemy na szóstkę - „grusza obok szczytu”. Jest jakaś droga na górę ale ciut bliżej niż by wynikało z mapy. Porządna , przejezdna widzieliśmy na niej auto. Wchodzimy. Szczyt wyraźnie jest bardziej na zachód, majaczą tam nawet jakieś drzewa owocowe. Sprawdzamy jeszcze raz na mapie – kropka jest dokładnie na szczycie, a że szczyt od naszej drogi dzielą ze dwa rzędy zarośli, odbijamy wcześniej na zachód. Znajdujemy właściwą drogę przy której ma być PK, tę przechodzącą przez szczyt. Na szczycie są jabłonki i inne drzewa owocowe, ale ani śladu lampionu. Zastanawiamy się nad telefonem do organizatora bo lampionu w dobrym miejscu ewidentnie brak.  Ostatnim rzutem na taśmę znajdujemy lampion… Powinien być kolejny BPK! Pewnie budowniczy chciał „ułatwić” i postawił go przy tej przejezdnej drodze, tyle że nie ta droga była wrysowana na mapie!

Zostały ostatnie 3 punkty. Czuję podeszwy, ale chyba jeszcze bąbli nie ma, bo ból do wytrzymania. Jednak łapię się na tym, że całą uwagę skupiam na tym jak postawić stopę, a nie na wpatrywaniu się w mapę. Do jaskini trafiamy „na czuja”. Odległość wydaje się dobra, więc zbaczamy w krzaki i wychodzimy bezpośrednio na dziurę oszczędzając kilkaset metrów w stosunku do wędrówki znaczonym szlakiem. Skałki z PK 2 widać z daleka, ale ta skałka z lampionem niby tak blisko na mapie w rzeczywistości jakoś „daleko” się znajduje. Ostatni PK. Skałka – gigant. Widoczna jak na dłoni i żadnej sensownej widocznej drogi.

Idziemy na azymut, znowu przez te morze mokrej trawy. Dla podeszw - mordęga, bo teren mocno nierówny. Ale się udaje. Jeszcze zejście i jesteśmy na mecie – medale fanfary i obiad. Właściwe najbardziej cieszy jedzenie! Oficjalne zakończenie ma być o 19 postanawiam zaczekać, a nóż coś wylosujemy.
Robert zajął podobno 7 miejsce, a my – nawet nie wiem, ale na pewno nie medalowe. Grunt, że zdążyliśmy w limicie bez problemów i przed zmrokiem, na pewno kilka osób wyprzedzając. Niestety, mój wybrany numerek nie okazał się szczęśliwy w losowaniu nagród, ale reszta ekipy coś tam wylosowała;-).  Potem powrót do domu (kierowcy udało się nie zasnąć za kierownicą) i można odpocząć we własny łóżeczku;-) Tak do 29 października, bo wtedy kolejna pięćdziesiątka w okolicy, a do tego pół litra trzeba jeszcze kilka ich uzbierać;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz