środa, 31 lipca 2024

Trening w Wołominie, czyli sztafeta jednoosobowa.

Odpoczęliśmy po Wawel Cup i od razu zaczęliśmy się rozglądać za kolejnymi zawodami. Jak na zawołanie pojawił się "Trening w Wołominie", czyli zawody tuż za miedzą, więc oczywistym jest, że skorzystaliśmy. Zawody, czy raczej trening, miał nieoczywistą formułę, bo była to sztafeta jednoosobowa. Czyli jedna osoba biegła dwie trasy - tam gdzie kończyła się pierwsza trasa, tam zaczynała się druga. Dobrze, że już biegałam takie kombinacje, to nie było zdziwka.

Mapy pobrane, idziemy na start.

Jeszcze muszę złapać gpsa.

Na starcie miałam dwie opcje - albo do pierwszego punktu pobiec drogą, koło bazy zawodów, a potem ścieżką niemal na miejsce, albo na azymut. Stałam przy tym starcie, kontemplowałam mapę, Tomek mnie poganiał i oczywiście wybrałam trudniejszy wariant, czyli na azymut. 
Już w samym starcie widać to moje niezdecydowanie:

Ostrożny start.

Szybko pożałowałam wyboru wariantu, bo las był mało przebieżny i strasznie zabałaganiony, no ale przecież nie będę się wycofywać. Do dwójki spokojnie dało się ścieżkami i w sumie do trójki też można było, ale nie skorzystałam. Czwórka metodą mieszaną, a piątka znowu ścieżkowo. Jak na razie szło dobrze, choć trzeba było być czujnym, bo nie na wszystkich punktach wisiały lampiony, a samą stację łatwo przeoczyć. Z szóstką miałam lekki problem, bo byłam przekonana, że punkt ma być na górce, a był na polanie, czyli w krzakach poniżej górki. Nie tylko ja dałam się na to nabrać, bo ze mną jeszcze dwie osoby szukały na górce. Tak to jest jak się na mapę tylko rzuca okiem, a nie czyta uważnie.
 
Prawie na górce.
 
Siódemka banalna, po drogach, ósemka na końcu rowu i prawdę mówiąc niewiele brakowało żebym się z tym rowem rozminęła, bo mnie ciut w lewo zniosło. Ale udało się.
Dziewiątka była ostatnim punktem pierwszej mapy i jednocześnie startem drugiej. Dziesiątka była piątką z pierwszej mapy, więc już wiedziałam gdzie szukać, a był to punkt bezlampionowy, więc ułatwiało.
Na jedenastce poległam po całości. Ludzie, co ja się tam nakombinowałam. Leciałam z nastawieniem, że łatwizna i trochę się zdziwiłam, że nie znalazłam od pierwszego kopa. Ale nic to, podeszłam drugi raz. Znowu nic. Obejrzałam mapę i... przestało mi się zgadzać. W terenie były dwie ścieżki prowadzące na dół, na puste pole, na mapie już ich nie było. Jakoś tak mnie to skołowało, że zupełnie nie wiedziałam co zrobić. Po przetrząśnięciu całej górki, w akcie desperacji postanowiłam poczekać na innych zawodników i podpatrzeć, co zrobią. Jak na złość nikt nie nadbiegał, więc z nudów jeszcze raz przeszłam się po okolicy. Opłaciło się, bo znalazłam dwunastkę. Namierzyłam się od niej i... znowu nic nie znalazłam:-(. Wróciłam, namierzyłam się ponownie i znowu nic! Teraz to już wiem, że dwunastka źle stała i namierzanie się od niej było jak wróżenie z fusów, ale wtedy wciąż miałam nadzieję. Jedenastkę znalazłam zupełnym przypadkiem, po ponad dwudziestu minutach poszukiwań. Stała sobie na zboczu, w gęstych krzaczorach i oczywiście bez lampionu, więc była niemal niewidoczna.

Wredna jedenastka.

Trasę do dwunastki miałam już obcykaną, więc wzięłam ją od pierwszego kopa. Tuż przed trzynastką spotkałam Tomka, który na mapie bez dróg usiłował zlokalizować swój punkt, a wraz z nim plątali się jeszcze inni zawodnicy. Dobry człowiek jestem, to pokazałam im gdzie są, po czym oni poszli w swoją stronę, ja w swoją.
 
Przed PK 13
 
Czternastkę przeszłam, ale tylko parę metrów, za to szesnastkę już ciut więcej. Znalezienie karpy w gęstym zarośniętym lesie, gdzie leży mnóstwo powalonych drzew nie jest takie łatwe, jak by kto myślał. Gdzieś miedzy drzewami mignęła mi koszulka Tomka, ale już nie wołałam za nim, tylko poszłam do miejsca skąd się wyłonił i w końcu namierzyłam szesnastkę. A potem już tylko meta.

PK 16
 
Cóż, nie mogę powiedzieć, że byłam zadowolona z tego treningu, bo w sumie jedyne co potrenowałam to samozaparcie, żeby nie zrezygnować przy jedenastce. I wcale nie pociesza mnie fakt, że trafiły się osoby, którym trasa zajęła jeszcze więcej czasu.

Mapa pierwsza

Mapa druga

czwartek, 25 lipca 2024

Wawel Cup - etap piąty pożegnalny.

Wreszcie spadł deszcz. Już w sobotę wieczorem straszyło burzą i w końcu w nocy popadało. Kiedy w niedzielę nad ranem przebudziłam się i wyjrzałam przez okno zobaczyłam... nic. Wszystko spowite było mgłą, ale już jakieś dwie godziny później świat wyglądał tak:

Widok z naszego balkonu.

Ponieważ tym razem mieliśmy odległe minuty startowe, mieliśmy czas na spokojne obudzenie się, śniadanie, spakowanie i spacer do Doliny Łopacińskiego, gdzie miał być start. Tym razem już nie szliśmy (a tym bardziej nie jechaliśmy) do bazy zawodów.

Idziemy na start.

A tam Krochmale w swoich pięknych koszulkach:-)

Ostatni etap miał trasę dużo dłuższą niż w poprzednie dni, ale za to znacznie mniej przewyższeń. Wmawiałam sobie, że to będzie takie mazowieckie bieganie, ale sama w to nie wierzyłam.
Pierwszy startował Tomek, a ja musiałam poczekać na swoją kolej. W międzyczasie zrobiło się gorąco i dodatkowo parno i tyle było ochłody po deszczu:-(

Przygotowania do startu.
 
Jedynka i dwójka były jeszcze w miarę płaskie i łatwe do namierzenia, bo w okolicy były płoty grodzące nowe nasadzenia. Wykorzystałam je, dzięki czemu wyszłam idealnie na każdy z punktów.
Trójka ciut w górę, a potem idąc wzdłuż jaru wypatrywałam lampionu na nosku. Znalazł się. Z czwórką się trochę umordowałam, ale fizycznie, nie nawigacyjnie. Musiałam pokonać dwa jary i żeby potem iść dalej - jeszcze jeden. Chyba z tego zmęczenia nie byłam zbyt precyzyjna w namierzaniu się na piątkę, ciut zniosło mnie w lewo i chwilę szukałam punktu. Za to z piątki wyszłam idealnie po kresce. Co z tego, kiedy jeszcze przed połową odcinka odwinęłam w prawo i zaczęłam wspinać się pod górę. W sumie to nawet wyszło mi to na dobre, bo tym sposobem ominęłam jar, przez który musiałabym przeleźć, ale nie będę ściemniać, że była to działalność zamierzona. A może to instynkt?
Do siódemki szło się całkiem przyjemnie i co z tego, że daleko od kreski, a szukanie zaczęłam za wcześnie? Wcale nie byłam jedyna, bo więcej osób miało tu problem. Chwilę szukałam razem z Ulą, a ostatecznie i tak znalazł ktoś inny i był miły wskazać miejsce.
Do ósemki spory kawałek ścieżką, a po drodze wodopój, więc nie omieszkałam skorzystać. Po ósemce trzeba było wspiąć się troszkę na zbocze, żeby znaleźć zanikającą ścieżkę i podążać nią spory kawałek, ale tu już leciał cały tłum ludzi, więc nie przesadzałam z nawigowaniem.
Dziewiątka, dziesiątka i jedenastka były już w cywilizacji, przy ośrodkach uzdrowiskowych i miały zerowy stopień trudności. A na metę wbiegłam w takim stylu:

 
Całkiem podobał mi się ten etap - wreszcie wróciłam normalnie zmęczona, a nie słaniająca się i naprawdę miałam z niego dużo frajdy, mimo że nic specjalnego w sumie po drodze nie było.
Po sczytaniu się od razu szybciutko wróciliśmy na kwaterę, bo trzeba było się umyć, przebrać, spakować do końca i wreszcie wyprowadzić. I tak miły gospodarz pozwolił nam zostać dłużej niż przewiduje regulamin, za co jesteśmy wdzięczni. 
Po obiedzie zjedzonym w bazie Tomek zaliczył jeszcze labirynt, a ja już miałam lekki przesyt orientacji, więc tylko kibicowałam.

Tomek w labiryncie.

Podsumowań imprezy nie będzie, bo i tak by wyszło jak zawsze - najpierw marudzę, że ciężko, a potem wspominam, że wspaniale. 
To po prostu trzeba samemu przeżyć!

Mój ostatni przebieg

wtorek, 23 lipca 2024

Wawel Cup - etap czwarty, czyli kto miał najdłuższy przebieg.

Trzeciego dnia starty zaczynały się od godziny 10-tej i blisko nas, bo baza zawodów przeniosła się do Parku Zdrojowego w Wysowej. Teoretycznie moglibyśmy odespać trudy poprzedniego dnia, gdyby nie to, że miałam minutę zerową. 
Od rana mieliśmy dylemat, czy iść do bazy nogami, czy podjechać samochodem. Podobno dojście na start przebiegało niedaleko naszej kwatery i w ogóle nie musieliśmy być w bazie, ale nie byliśmy tego pewni na 100 procent. Nie wiedzieliśmy też czy od razu po biegu zostaniemy na obiad, a jeśli tak, to trzeba mieć ciuchy na zmianę i w ogóle okazało się, że tyle rzeczy warto mieć ze sobą, że w końcu Tomek zarządził dojazd samochodem. Jak się później okazało był to błąd, bo po pierwsze dojściówka faktycznie szła koło naszego domku, po drugie przed obiadem i tak wróciliśmy na kwaterę, po trzecie nic z samochodu nie okazało się potrzebne. Ponieważ już jednak podjechaliśmy, to teraz nóżkami musieliśmy wrócić niemal pod kwaterę, no i iść dalej jeszcze z kilometr.

Spotkanie w Parku Zdrojowym.

Fajna fota z kiblami w tle.

Znowu było pioruńsko gorąco. Mimo że wciąż zapowiadali burze i co chwilę dostawaliśmy alerty RCB, jakoś nic z tego nie wynikało poza próżnymi nadziejami.
Dotarliśmy na start (na zboczach Wysoty) sporą chwilę przed moją minutą, a tam nawet nie bardzo było gdzie się schronić przed słońcem, bo cień był trudno dostępny. Żeby sobie nieco ulżyć, już w boksie startowym zmoczyłam czapeczkę, a na koniec pełną wody wsadziłam na głowę. Ale to było przyjemne!

Start.

Ponieważ biegłam jako pierwsza (oczywiście razem z innymi zerówkowiczami), to czekało mnie przecieranie szlaków i wydeptywanie pierwszych ścieżek. Bardzo odpowiedzialne zadanie. 
Pierwszy punkt był na szczęście łatwy pod względem nawigacyjnym, bo o innych to już wolę nie mówić.
Na dwójkę poszłam nie dość, że pod górę, to jeszcze po kresce. Dwójka stała na nosku, czyli na niczym i na samej końcówce musiałam się lekko okręcić, żeby wyczaić lampion. Trójkę mogłam wziąć mniejszym łukiem oszczędzając sobie paru metrów w górę, ale przecież nie idę na łatwiznę. Czwórka zygzakami, ale z sukcesem, a potem trochę mnie zniosło, ale miało racje, bo trafiłam na wodopój i muszę przyznać, że tu los nade mną czuwał. Jeden kubek wody w gardło, drugi za kołnierz, trzeci do czapeczki i ruszyłam dalej. Piątkę, szóstkę i siódemkę zdobywałam w pocie czoła, zygzakując, omijając, przełażąc przez jary, czyli męcząc się niemiłosiernie. W lesie tymczasem, pojawiło się już sporo osób, bo przecież kto chciał, ten mnie wyprzedzał, ale za to czasami mogłam skorzystać z ich obecności jeśli tuż przede mną znajdowali lampion. Nie żeby były jakoś szczególnie poukrywane, ale zawsze roślinność i ukształtowanie terenu robią swoje.
Z siódemki na ósemkę był dłuuugi przebieg i trochę się podłamałam. Pomyślałam, że jeśli się zgubię, to już nie będę miała sił się odnaleźć. Pierwszym i w zasadzie jedynym założeniem jakie przyjęłam, było nie przełażenie przez jar już na końcówce, tylko obejście go od południa. Pośrednich pomysłów jakoś nie miałam. Tak się przejęłam tym omijaniem jaru, że wciąż pięłam się wyżej i wyżej, a jak widziałam kogoś jeszcze wyżej, to też tam właziłam. Tym sposobem w okolicach rowu, co to był po drodze zupełnie zeszłam z azymutu i w pewnym momencie zamiast posuwać się na zachód, ruszyłam na południe. Pod górę. Szczyt mi się kurna zachciało chyba zdobyć. A jak już wylazłam w cholerę wysoko, to nawet nie wiedziałam, gdzie jestem. Szłam już tyle czasu, że jar dawno powinnam napotkać, a tu ani śladu. Ponieważ nie wiedziałam co robić, postanowiłam pójść w dół, bo przynajmniej to było mniej męczące. Szłam, szłam, szłam i nagle patrzę - coś jakby jar! Patrzę dalej - coś jakby lampion. A przy lampionie grupa ludzi i widać, że coś sobie pokazują. Jak nic okazja, żeby zasięgnąć języka. Popatrzyłam gdzie tam palcem stukają po mapie i wyszło mi, że to kopczyk przy jarze, a stąd już łatwa droga do mojego punktu. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno.

Bardziej głupio się nie dało.
 
Po ósemce została tylko dziewiątka, do której wiodła ścieżka i już meta. Meta w lesie, ale organizatorzy nauczeni przykrym doświadczeniem poprzedniego dnia, na mecie posadzili żywych ludzi, żeby znowu nie było jakiejś wtopy. No i była woda, dużo wody.
Żeby się sczytać trzeba było jeszcze zejść do Parku Zdrojowego, a po drodze był nasz domek. Nie miałam klucza, ale miałam nadzieję, że gospodarz będzie gdzieś w okolicy i da klucz zapasowy. Niestety, gospodarza nie było, ale domek z dostępem do części wspólnych był otwarty. Hurra! Pierwsze to zmieniłam buty na lekkie sandałki, a potem dorwałam się do lodówki i opędzlowałam co się dało. W międzyczasie do domku dotarł Piotrek i jak pokazał mi swoją mapę, to aż jęknęłam. Mój "długi" przebieg, który tak mi dał do wiwatu to był pikuś, mały kawałeczek, spacerek w porównaniu do najdłuższego przebiegu w kategorii M60. Nie wiem jak miały inne kategorie, ale chyba nie dłużej, bo mapa się kończyła po obu stronach kartki.
Kiedy już odpoczęłam i otrząsnęłam się po obejrzeniu mapy Piotrka, ruszyłam do bazy. W międzyczasie Tomek skończył swój bieg i znowu bezsensownie czekał na mnie na mecie. W końcu jednak odnaleźliśmy się w bazie i wreszcie mogliśmy skorzystać z faktu zostawienia rano samochodu przy Parku Zdrojowym.
A wiecie co w Parku było najfajniejsze?  Popatrzcie!

Sama przyjemność.

Po kąpieli i chwili relaksu wróciliśmy do Parku na obiad, a potem pojechaliśmy do Uścia Gorlickiego zobaczyć cerkiew. Cerkiew cerkwią, ale w Uściu zobaczyliśmy prawdziwy deszcz. jak się okazało w Wysowej nie spadła ani kropla.

Zupę zeżarliśmy przed fotką:-)

Cerkiew z zewnątrz...


...i  wewnątrz.

Moja trasa.

sobota, 20 lipca 2024

Wawel Cup - etap trzeci: czy ktoś próbuje mnie zamordować?

Po dojściu do bazy z porannego etapu nie zastałam jeszcze Tomka, bo sądził, że dłużej mi zejdzie i czekał na mnie (bezskutecznie oczywiście) na mecie. Nie doczekał się i wrócił.
Do popołudniowego etapu mieliśmy dużo czasu, ale i tak nie byłam pewna, czy zdążę się zregenerować, szczególnie, że robiło się coraz cieplej i nawet w cieniu trudno było wytrzymać. No to nie wytrzymałam i padłam.

Nie wiadomo, czy jeszcze wstanę.

Pewnie leżałabym tak już do wieczora, albo i następnego dnia, ale organizatorzy ogłosili, że przyjechał obiad i to zmobilizowało mnie do podniesienia zwłok. W końcu obiad to ważna rzecz. Aaaale było pyszne! Jak to po wysiłku:-)
W końcu trzeba było zacząć się zbierać na kolejny etap. Samo przebranie się było już nadludzkim wysiłkiem, a dojście na start to już katastrofa. Niby nie było daleko - według komunikatu technicznego 700 metrów, a według informacji na numerze startowym tylko 500. Według mojego odczucia to musiało być co najmniej z 50 kilometrów! Do tego po odkrytym terenie, a od gorącego, falującego powietrza widziałam nawet fatamorgany! Tomek usiłował mnie ciągnąć, pchać, mobilizować, szkoda, że nie miał sił nieść.

Nie dojdę! No, nie dojdę!
 
Jakimś cudem podniosłam się i doczłapałam na miejsce, ale najwyraźniej coś mi się po drodze porobiło z oczami, bo w ogóle nie widziałam siebie na trasie.
Ponieważ przyszliśmy dość wcześnie, miałam chwilę na pozbieranie się w sobie, choć z oczami jakoś wciąż nie było lepiej:-) Ale skoro już byłam na starcie, to i wystartowałam, żeby mi się to bolesne podejście nie zmarnowało.

Ruszam.

Ci, którzy startowali razem ze mną chyba też nie byli w najwyższej formie, bo mimo że się o to nie starałam, biegłam na czele stawki. Oczywiście tylko przez kilka metrów:-)

Pierwsza! Pierwsza!

Zaczęło się nawet nieźle - pierwszy punkt dość blisko, łatwy do namierzenia, bo w rozwidleniu strumyków (w jarze oczywiście). Tylko nie wiem dlaczego piktogram dotyczący tego punktu przedstawiał plemnik. Ale niech będzie. Do dwójki też trafiłam, choć z mniejszą precyzją, może dlatego, że było bardziej pod górę i skupiałam się na przetrwaniu. Przy trójce spotkałam Tomka i w ramach odpoczynku urządziliśmy sobie sesję zdjęciową. Zawsze to chwila na złapanie oddechu.

PK 3.

Tak się wyluzowałam przy tej trójce, że ciężko mi było wrócić do mapy i w efekcie zamiast na czwórkę, ruszyłam na piątkę. Całe szczęście, że szybciutko się zorientowałam co robię i zawróciłam. Szkoda byłoby mieć missing pointa i wypaść z klasyfikacji. Ufff, upiekło mi się.
Nawigacyjnie to te punkty nawet wchodziły mi bezproblemowo, szczególnie że nie było długich przebiegów, w lesie było dużo zawodników, to czasem można było z ich poczynań wnioskować, że w pobliżu jest lampion, a i trochę ścieżek było już wydeptanych. Gorzej było z moją formą, czy raczej jej brakiem. Poranny etap i wściekły skwar zupełnie mnie wykończyły. Nie wiem dlaczego miałam wrażenie, że chodzę od jaru do jaru, bo na mapie wcale nie ma ich tak dużo. Najwięcej problemów miałam z przedarciem się z PK 9 na PK 10. Ten jar to już mnie dobił. W żaden sposób nie mogłam znaleźć dogodnego miejsca, żeby przez niego jakoś przeleźć, bo albo było za stromo, albo za gęsta roślinność, albo za rzadka i nie było się czego chwytać - no, zawsze coś. Ja wiem, że złej baletnicy to przeszkadza i rąbek spódnicy, ale tym razem ten rąbek był dla mnie za duży. Oczywiście w końcu jakoś przelazłam i dotarłam do dziesiątki, ale praktycznie byłam już u kresu sił.
 
Jar - killer.

Od dziesiątki to szłam już tylko siłą woli, nie miałam z tego żadnej przyjemności i tylko chęć utrzymania się w klasyfikacji pchała mnie do przodu. Strasznie żałowałam, że nie wzięłam na trasę butelki wody, bo na pewno byłoby mi ciut łatwiej.
Gdyby nie ta piekielna pogoda, to byłby fajny i przyjemny etap. A tak, to mam z niego złe i wręcz bolesne wspomnienia. Na szczęście jakoś dotrwałam do mety i nawet zdobyłam się na wysiłek dobiegnięcia do niej, za to nie miałam siły już doczołgać się do auta i musiałam chwilę posiedzieć. Dobrze, że tym razem meta była w centrum zawodów i nie trzeba było już nigdzie iść dalej.
 
Wyczekana, wymarzona meta!

Cieszę się, że to już koniec.
 
Tak zasadniczo, robienie dwóch etapów w takim upale, to już podpada pod morderstwo z premedytacją! Wiem, wiem - za jakiś czas będzie się te męki wspominać z rozrzewnieniem, ale chwilowo miałam dość.


piątek, 19 lipca 2024

Wawel Cup - etap drugi, gdzie nic mi się nie podobało i zrobiłam się marudna.

Na drugi dzień zawodów zaplanowano dwa etapy - jeden ze startem o 9.00, drugi o 15.00. Ponieważ nie za bardzo opłacało się wracać po pierwszym etapie na kwaterę (szczególnie, że w bazie mieliśmy zamówiony obiad) załadowaliśmy do autka wszystko, co mogło się przydać w tak długim dniu i ruszyliśmy bladym świtem. Oczywiście żeby wyruszyć bladym świtem, trzeba było wstać jeszcze bledszym, ale daliśmy radę.
 
Koncentrujemy się przed etapem.

Ja miałam 16-tą minutę startową, a dojścia na sam start było 1,2 km i 90 metrów przewyższenia. Dla mnie oczywiście kluczowe było te 90- metrów. Upał wciąż nie odpuszczał, więc już przed startem miałam dość.

Idziemy na start.

Na szczęście przyszliśmy na tyle wcześnie, że miałam chwilę na odsapniecie, a nawet na chwilę pogaduszek. W końcu aspekt towarzyski jest równie ważny jak rywalizacja sportowa.

Czekamy na swoje minuty startowe.

I wreszcie start.

Na potrzeby filmu mknęłam niczym rącza łania.

Start był pod górę, więc skupiłam się na biegu i na mapę spojrzałam dopiero przy lampionie startowym. Coś mi się ta mapa od razu nie spodobała - na początku dwa dłuuugie przebiegi, a potem punkty nadziubdziane jeden koło drugiego.
Nic to, najpierw trzeba było rozpracować dobieg do PK 1. Postanowiłam iść do końca ścieżki, potem namierzyć się na zaznaczony wykrot i stamtąd już na punkt. Ścieżka pięła się pod górę, ja wraz z nią i kiedy dotarłam do jej końca, byłam zbyt zmęczona, żeby uważnie patrzeć na mapę, czyli mówiąc prościej - pot zalewał mi oczy. Tak patrzyłam, że machnęłam się o jedną ścieżkę i wydawało mi się, że jestem na tej po prawej, rozdwajającej się na końcu. Postanowiłam więc pójść jeszcze kawałek w lewo i namierzyć się na zielony krzyżyk. Cóż, gdybym rzeczywiście była na tej ścieżce, pewnie znalazłabym wykrot, a tak to szłam i szłam, mijałam masę powalonych drzew, aż dotarłam do polany z kopczykiem i lampionem. Wściekłam się na autora mapy, bo przecież między ścieżką a wykrotem nie powinno być polany, więc co on za mapę zrobił. Po chwili jednak zaczęło docierać do mnie, że z mapą jest wszystko w porządku, tylko ja polazłam bezsensownie. Jeszcze raz obejrzałam mapę i przy okazji dotarło do mnie, że mapa, mimo że tym razem mała, to wcale nie ma skali 1:10000, tylko 1:7500. Gdybym wiedziała to wcześniej, to pewnie zastanowiłaby mnie duża odległość, a tak to szłam sobie beztrosko. No, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem i mogłam się od nowa namierzyć. Ale jakby kto myślał, że już wszystko poszło dobrze, to szybciutko mówię, że owszem - nie! Od kopczyka nie dało rady iść po kresce, bo po drodze był jeszcze jar, który postanowiłam ominąć, a kiedy zaczęłam już iść w dół zbocza, napotkana zawodniczka  powiedziała, że ona już niżej szukała i nie znalazła i trzeba patrzyć wyżej. Być może nie do końca zrozumiałam jej intencje, bo znowu porozumiewałam się mieszanką językową, ale jednak szukałyśmy za wysoko. Dopiero po chwili włączyłam własny rozum i zaczęłam szukać po swojemu, czyli zeszłam niżej i trafiłam na punkt.

To była długa przeprawa.

Przywołana do porządku przez pierwszy punkt, uważniej czytałam mapę i starałam się trzymać dobry kierunek idąc na PK 2. Oczywiście po kresce w tym terenie nie dało się iść, ale dało się iść mądrze. Jakoś nie skorzystałam z tej opcji i dodałam sobie trochę metrów pod górę. To w ogóle była trudna przeprawa, bo i jary i góry i woda. Na jary to w tym roku szczególnie uważałam i zawsze szukałam jak najłagodniejszego zejścia i wyjścia, a nie jak dawniej, kiedy pchałam się tam, gdzie jak najatrakcyjniej można można spaść lub zjechać. Coś mnie fantazja zaczyna opuszczać. No, ale w końcu przeszłam do kolejnej starszej kategorii, a to zobowiązuje.
 
PK 2.

Kolejne punkty były już rozmieszczone bliziutko siebie, więc upilnowanie kierunku było łatwe. Chociaż tyle, bo fizycznie umordowałam się strasznie, a tego dnia nie wzięłam ze sobą wody i na żaden wodopój nie natrafiłam (nie wiem czy były). Niby teren był bogaty w wodę, ale wolałam ją stosować raczej zewnętrznie. Kiedy więc dotarłam do mety, pierwszą myślą było - pić! Pić, ale co? Na mecie nie było ani kropli wody. A od mety do bazy  dzieliły mnie aż 2 kilometry! Wiecie, ja w ogóle nie ogarniam idei robienia dojścia lub zejścia o długości etapu. No, nie ogarniam i już. Rozumiem, że nie da się wszystkiego zrobić dokoła bazy, ale 2 kilometry? I to dla starszych kategorii?
Powoli zaczęłam noga za nogą wlec się w stronę bazy, przysiadając co chwilę z braku sił. Gdzieś kawałek za połową dystansu w końcu objawili się organizatorzy z wodą. Rychło w czas, jak ja już z pięć razy wyzionęłam ducha.
W bazie okazało się, że z metą jest totalna afera, bo najszybsi zawodnicy na mecie nie zastali stacji  i nie mogli się odbić. Stacja leżała sobie przy wodopoju na zejściu do mety i nikomu nie przyszło do głowy, żeby ją zanieść na właściwe miejsce. Mi w ogóle od razu wydało się dziwne, że na tak dużej i poważnej imprezie meta jest "nieludzka", czyli bez obsługi, ale jak widać komuś przyszło to do głowy. Ciekawa byłam jak rozwiążą problem mety i bałam się unieważnienia etapu. Tyle wysiłku poszłoby na marne.
Jakoś ten etap słabo wyszedł - nie podobała mi się mapa (czy raczej trasa, bo mapa jako mapa była OK), długie dojście i zejście, brak wody i perspektywa anulowania etapu. Nie, nie zakładam złej woli organizatorów - czasem tak po prostu się dzieje, że kumuluje się kilka rzeczy i słabo to wychodzi. Ale z drugiej strony zakładam, że ten etap wyczerpał już limit nieszczęść i teraz będzie tylko lepiej.

Cała trasa.

środa, 17 lipca 2024

Wawel Cup - etap pierwszy, czyli pod górę w tempie konwersacyjnym.

Jak co roku pierwszy etap rywalizacji przewidziano na popołudnie, żeby wszyscy zdążyli dojechać. Tym sposobem mogliśmy się wyspać, a potem zrobić małą wycieczkę objazdową po dawno nie widzianych cerkwiach. Żar lał się z nieba od samego rana, więc o żadnych spacerach nawet nie myśleliśmy.
Odwiedziliśmy Blechnarkę, Hańczową, Skwirtne i Kwiatoń, a na Uście Gorlickie zabrakło nam czasu. W Kwiatoniu spotkaliśmy Paprochy i o włos rozminęliśmy się z Hanią.

 
Kocham takie widoki.

 Ikonostas w Kwiatoniu.
 
W drodze powrotnej wstąpiliśmy na obiad do baru "U Tomasza", gdzie spotkaliśmy Ulę - moją konkurentkę z kategorii oraz innych orientantów. Już o 13.30 ruszyliśmy do bazy zawodów zająć dobrą miejscówkę i rozejrzeć się w sytuacji. Mieliśmy nadzieję na zakup jakiś portek biegackich, ale nie było ani pół kramika z ciuchami. Może w następny dzień będą?
 
W bazie zawodów na tle mety.
 
W tym roku bardzo fajnie ułożyli nam minuty startowe, bo żadnego dnia nie musieliśmy na siebie długo czekać i na ogół startowaliśmy we wczesnych minutach. Pierwszego dnia ja miałam dziesiątą, a Tomek dwunastą. Do startu trzeba było dojść 1,1 km, ale po asfalcie i w dół, więc nawet mimo upału jakoś dało radę, choć przyjemne to nie było. Tomek tym razem nie wziął kamerki (to znaczy wziął, ale nie znalazł w czeluści plecaka) i na jedynym zdjęciu z okolic startu jestem w tle. Ale zawsze to coś.

Wchodzimy do boksu startowego (Fot.: J.Kijak)

Mapy dla mojej kategorii miały być w skali 1:7500, ale nie spodziewałam się, że będą to tak duże płachty. W sumie można ich było użyć jako parasola w razie deszczu, który prognozy obiecywały, ale pogoda ignorowała.
Na początek najważniejsze było szybko znaleźć pierwszy punkt, bo jak to się nie udaje, to człowiek od razu traci motywację do dalszej walki. Nie żebym się na jakąś walkę nastawiała, raczej na przetrwanie i nawet nie planowałam biegać, bo i tak bym nie dała rady. Na szczęście  z jedynką poszło dobrze, bo jak już sforsowałam nieduży strumyk i parę metrów podejścia, to potem było po poziomnicy. Między jedynką a dwójką był już normalny jar, choć jeszcze nie tak duży jak późniejsze. Mimo to nie brałam go na azymut, tylko poszukałam miejsca z najłagodniejszym zejściem. Nawet udało mi się potem złapać dobry kierunek i bezproblemowo trafiłam gdzie trzeba. 
Do trojki było pod górę, męcząco i jeszcze tuż przed punktem zeszłam z azymutu i niepotrzebnie wylazłam na drogę. Blisko trójki był punkt wodopojowy, ale ja miałam własną wodę, która trochę mnie spowalniała (bo nie umiem pić idąc), ale za to ratowała życie.

PK 3

Czwórka była nawet spoko, ale piątka to już droga przez mękę - pod górę i trzy jary po drodze. Widziałam kilka wyczynowych dupozjazdów z lądowaniem  na dnie jaru, czyli w wodzie, z czego najbardziej widowiskowy zaprezentowała jakaś weteranka, na oko starsza ode mnie. Ma kobieta fantazję!
Za ostatnim jarem wspinałam się razem z jakąś dziewczyną i było śmiesznie, bo ja do siebie mamrotałam po polsku, ona do siebie chyba po węgiersku (lub czymś równie egzotycznym), ja do niej po angielsku (na miarę swoich możliwości), a ona do mnie po czesku czy słowacku myśląc chyba, że to polski. Ale dogadałyśmy się. Zresztą długo nie pokonwersowałyśmy, bo ja musiałam przysiadać na co drugim zwalonym drzewie, żeby odpocząć, a ona parła w górę bez przystanków.
Kolejne punkty były już mniej wyczynowe, ale i tak dały mi nieźle popalić. Na metę dotarłam już  z czerwoną kontrolką rezerwy, ale dotarłam. Ufff.  I nawet dwie osoby z kategorii wyprzedziłam, choć nie wiem jakim cudem. Ale fakt się liczy:-)
W trakcie etapu poza zaliczaniem swoich punktów, robiłam za biuro informacji. Cała masa dzieciaków co chwilę pytała mnie o drogę i gdzie są. Najwyraźniej sprawiałam wrażenie osoby, której nigdzie się nie spieszy i spokojnie można ją zatrzymać. Znowu najczęściej były to jakieś egzotycznie brzmiące pytania, ale pokazać palcem na mapie umiem w każdym języku.

Tuż za metą.

W nagrodę za trudy etapu pozwoliłam sobie na pyszny serniczek z porzeczkami i to był nawet chyba lepszy wybór niż wata cukrowa. A na koniec jeszcze pamiątkowa fota pod flagami:
 
Poważne międzynarodowe zawody.

 
Mój przebieg, czy raczej przemarsz, a chwilami przeczołg.
 
Na kwaterze okazało się, że kolejni współlokatorzy w domku, to oczywiście także "nasi", więc zrobiło się jeszcze bardziej orientalistycznie. I to lubię.

sobota, 13 lipca 2024

Zaczynamy Wawel Cup 2024 - na rozgrzewkę Model Event.

W tym roku Wawel Cup zamiast tradycyjnych pięciu dni, miał tylko cztery (ale pięć etapów) plus Model Event dzień wcześniej. Do Wysowej przyjechaliśmy we środę. Zamieszkaliśmy w uroczym domeczku u przemiłego gospodarza, a ledwo się rozgościliśmy podjechał kolejny samochód, z którego wysiadł dawno nie widziany Piotrek Glinka. Zostały jeszcze dwa wolne pokoje i zastanawialiśmy się, czy też zakwaterują tu "nasi".

Domek w górach. (Lokowanie produktu, bo fajny i polecam:-))
Balkon na piętrze jest "nasz".

Na trening można było wybrać się już od 15-tej, ale postanowiliśmy przeczekać piekielny upał i pojechać trochę później. W zamian zrobiliśmy sobie wycieczkę gastronomiczną na mały obiad.
Czas biegł, upał nie odpuszczał, więc bez względu na wzgląd, przed siedemnastą ruszyliśmy we trójkę  w stronę Doliny Łopacińskiego.
Ponieważ najkrótsza trasa była przewidziana raczej dla dzieci, nie pozostało mi nic innego jak wybrać się na średnią. Niby niecałe 3 km i przewyższenie 90 metrów, ale trochę bałam się, że zużyję wszystkie siły na trening i na zawody zostanę z niczym. Tomek oczywiście wybrał trasę najdłuższą, ale on zawsze taki chojrak.

Start.
 
Do pierwszego punktu mieliśmy wygodny dobieg drogą i tylko na końcówkę trzeba było wejść w las. Punkt stał w dołku za strumykiem, ale dojście do niego okazało się dość karkołomne. (Po kilku etapach już nie wydaje mi się takie, ale na początku owszem). Przed strumykiem dogonił mnie Tomek, bo mieliśmy początek trasy taki sam i dzięki temu mogę pokazać jak forsowałam ten mini jar.
 
W sumie niewielka rzeczka w nie za dużym zagłębieniu.
 
 

Wlazłam.
I stojąc przy PK 1 namierzam się na kolejny punkt.
 
Do dwójki poszłam po kresce, ale tu teren jeszcze był w miarę przyjazny i nie wymuszał żadnych kombinacji. Trójka stała na mokradłach powstałych z połączonych sił trzech strumyków, a ja zaplanowałam sobie, że nie pobrudzę bucików, bo będę wyglądać niewyjściowo na pierwszym etapie. Co ja się tam nakombinowałam jak to zrobić... Efekt taki sobie. 
Czwórka i piątka weszły dość dobrze. Z piątki namierzyłam się na najbliższy punkt i dopiero uszedłszy kawałek, zorientowałam się, że to dwójka, a nie szóstka. Na szczęście dwójka leżała niemal na azymucie na szóstkę, więc poza chwilą strachu nie było żadnych konsekwencji. Tutaj było już coraz bardziej stromo i dodatkowo co chwilę musiałam omijać różne przeszkody, przez co ślad jest mocno zygzakowaty. Na tym podejściu musiałam kilkakrotnie zatrzymywać się, opierać o drzewo i mieć nadzieję, że jeszcze kilka kroków będę w stanie zrobić. Niby w lesie nie było tak upalnie jak na otwartej przestrzeni, ale miłego chłodu też nie dało się odczuć. No i ta góra...
Siódemka była najdalej wysuniętym punktem i stała dość daleko od szóstki. Do tego stała w głębokim jarze do którego trzeba było zejść, a potem wyjść z niego. Niby nie takie rzeczy my ze szwagrem, ale... Coraz bliższa wizja zarżnięcia się na treningu skłoniła mnie do zastanowienia się, czy ja na pewno chcę iść do tej siódemki.W wyniku wewnętrznych konsultacji doszłam do konsensusu - chcę iść, ale nie pójdę, bo mi jeszcze życie miłe. Jeszcze z rozpędu (mentalnego, nie fizycznego) przeszłam parę metrów na wschód, ale potem (z bólem serca) skręciłam w stronę ósemki. 
Ósemka stała między dwoma strumieniami (tym od siódemki i  drugim dołączającym) i przy kompletnym braku sił do wspinaczki - przerażająco  wysoko. Jak dobrze, że odpuściłam siódemkę, bo te dwa punkty chyba by mnie załatwiły. 
Dziewiątka na ciągu dalszym strumyka. Zaczęłam iść wzdłuż niego, potem zmieniłam koncepcję, bo strumyk trochę wił się meandrami, a ja chciałam po prostej. Wyszło mi tak średnio, bo co prawda bez wicia, ale zniosło mnie i ciut naokoło poszłam. Ale co tam - grunt, że trafiłam gdzie trzeba.
Dziewiątka była ostatnim punktem, a potem już noga za nogą wlokłam się do mety. Jeszcze na widok kamery poderwałam się do lotu, ale tak nisko i powoli jak w kawale o pilocie i matce.

Upragniona meta.
 
I wspólna fota.
 
Tak wyglądała moja trasa.
 
Po treningu i oporządzeniu się podjechaliśmy do biura zawodów odebrać numery startowe i bloczki obiadowe i zobaczyć gdzie będziemy parkować następnego dnia. A jeszcze później zaliczyliśmy wieczorny spacer po Parku Zdrojowym i to już było dla mnie o jedną wyprawę za daleko, szczególnie, że powrót był pod górkę. 
Oj, nie będą lekkie te zawody, nie będą.